Będzie z grubej rury – jesteście aroganccy? Ja jestem.
A na pewno bywam. Ostatnio to u siebie zauważyłam i zrobiło mi się wstyd.
A o co chodzi? Oczywiście o bieganie. W moim przypadku
chodzi o dystans, ale w grę może wchodzić dystans czy czas czy liczba zdobytych
medali – cokolwiek, przez co zaczynasz patrzeć pobłażliwie i z góry na tych,
którzy biegają mniej czy wolniej. Kiedyś czytałam żartobliwą listę tego, po
czym poznać biegacza. Jednym ze zdań było: używa słów „tylko” i „10 km” w
jednym zdaniu. Obśmiałam się z tego jak norka, bo oczywiście zauważyłam u
siebie też taką tendencję. Ale ostatnio uświadomiłam sobie, jakie to bardzo
aroganckie właśnie. A co jak co, ale osób z nadętym ego naoglądałam się już
wystarczająco w swoim życiu i nie mam ochoty dołączać do tego grona. Dlatego jak ktoś mnie usłyszy mówiącą „to
tylko 5 km” albo, nie daj boże „to przecież krótki dystans” to ma moje
pozwolenie, żeby dać mi w łeb.
Co mnie skłoniło do takich przemyśleń? Parę razy
ostatnio miałam okazję uczestniczyć w biegach na dystansach, na których zwykle
nie biegam. 4,5 km w Puszczy Niepołomickiej w ramach akcji Polska Biega,
impreza stricte rodzinna i dla tych, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z
bieganiem. Interrun w Krakowie, na 5 i 10 km, gdzie tym razem kibicowałam. I
bieg „W pogoni za żubrem” znowu w Niepołomicach, na 8 i 15 km. W „Polska biega”
biegłyśmy z koleżanką i jej córką, w tempie dziecka, wolniejszym niż nasze
zwykłe i ze zdumieniem zobaczyłam, że te 4,5 km to dla niektórych strasznie
dużo. A tempo joggingu, przy którym my swobodnie rozmawiałyśmy, to dla nich za
szybko. I gdy próbował nas wyprzedzić młody facet o słusznej tuszy, sapiący jak
lokomotywa – ambitny strasznie i równie mocno zmęczony -zapytałam siebie po raz
pierwszy, czy te jego 4 km nie są ważniejsze niż moje maratony. Po raz drugi
zadałam sobie to samo pytanie stojąc tuż przed metą Interrun, jak widziałam
ludzi kończących bieg na 5 km. Czerwonych, zziajanych, wykończonych, czasem ze
łzami w oczach walczących o te ostatnie metry. Zaimponowała mi ich walka i też
się tam troszeczkę popłakałam, na szczęście byłam w ciemnych okularach i nikt
nie widział. Z kolei przed startem w „Żubrze” stała obok mnie dziewczyna, która
biegła na 8 kilometrów i głośno, mocno z siebie dumna opowiadała innej,
debiutującej, że to już jej drugi maraton. „Halo, halo” – miałam ochotę zawołać
„maraton, proszę pani, to 42 km z kawałkiem i żadnego innego dystansu nie masz
prawa tak nazywać”. A może jeszcze potem ta pani powie, że jest maratończykiem?
I wtedy po raz trzeci do mnie dotarło, że powinnam się
mocno stuknąć w głowę. Bo nie chodzi przecież o to, jak daleko czy jak szybko
biegniemy – ważniejsze jest, ile to nas kosztuje i w jakim stylu to robimy.
Jeśli ta dziewczyna z Żubra po tych 8 kilometrach powtarza sobie jak mantrę, że
„przysięgam, to ostatni raz”, jeśli palą ją płuca i mięśnie i jeśli mimo to
biegnie dalej aż do mety to ma wszelkie prawo do dumy. Chłopak, który wypruł
obok mnie potrącając i przewracając innego biegacza (nawet się nie obejrzał)
może i zrobił życiówkę. Ale czy powinien być z tego dumny? Mocno wątpię. Powodem
do domy nie jest pokonywanie kilometrów czy sekund, ale pokonywanie siebie. Tak
myślę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz