Zbliża się kwiecień i kolejny maraton. Ostatni w
wyzwaniu, ostatni potrzebny do zdobycia korony polskich maratonów. Ale czy
ostatni w ogóle? Nie sądzę. Raczej będę chciała zwiększyć wyzwanie i podejść do
dystansu ultramaratońskiego, na początek pewnie 66 km. Zastanawiacie się
dlaczego – bo też i moje bieganie zaczyna wyrastać ponad sportowe hobby, a
przybiera postać z tych, co to ludzie kręcą sobie kółko przy skroni. Znaczy –
świr. Sama się zastanawiałam. Długo i wielokrotnie, bo co jak co, ale długie
dystanse sprzyjają refleksji.
Dlaczego w ogóle zaczęłam biegać maratony? Pierwszy był
prosty jak barszcz – namówiła mnie koleżanka. Absolutnie nie wiedziałam, na co
się piszę, ale pobiegłam dla towarzystwa. Na 25. kilometrze złapałam kontuzję.
Wtedy wydawało mi się, że wykluczającą dalszy bieg. Teraz nie jestem już taka
pewna. Bolało, owszem, nie mogłam ruszać nogą – ale czy to wykluczało dalszy
bieg? Na tamtym etapie mojej motywacji – tak. Na etapie, na którym jestem
obecnie pewnie dociągnęłabym do końca. Bo jedno, czego się nauczyłam, biegając
to to, że maratonu nie biegniesz ciałem. Biegniesz go sercem i głową.
Widzieliśmy podobną rzecz wszyscy, gdy Justyna Kowalczyk zdobyła swój złoty
medal, biegnąc na 10 km ze złamaną stopą. Wszystkim niedowiarkom, którzy kręcą
nosem „nie wiadomo, jak z tą złamaną stopą było” powiem – jest taka granica
determinacji, że ból się nie liczy. Jeśli poświęcasz czemuś kilka lat,
podporządkowujesz życie swoje i ważnych dla siebie osób, pokonujesz ból i zmęczenie
to nie zrezygnujesz tylko z powodu złamanej stopy. I wierzcie mi – nie chodzi o
kasę, jaką Kowalczyk zarabia.
Ja tego swojego pierwszego maratonu nie przebiegłam.
Niezależnie od przyczyn – nie dałam rady. Gorycz klęski była ogromna. Dół
psychiczny jeszcze większy. Taki, że nie chcę poczuć nic podobnego nigdy w
życiu. Czułam, że nie nadaję się do niczego i że można mnie wyrzucić na
śmietnik. Że wszystkie życiowe porażki są uzasadnione, bo przecież..patrz jak
wyżej. I wtedy postanowiłam, że ja wszystkim jeszcze pokażę. Pomógł kolega
rehabilitant i za trzy miesiące ponownie stanęłam na starcie. Miałam motywację
dodatkową, osobistą, nie sportową. Pomyślałam sobie, że jak uda mi się pokonać
ten cholerny maraton, to i to drugie mi się uda…Ostatnie 6 kilometrów biegu pokonałam
z zaciśniętymi zębami i jednym zdaniem w głowie „choćbym się miała kurwa
czołgać, to dotrwam do mety”. Udało się. Linię mety mijałam płacząc i śmiejąc
się jednocześnie. I wiecie co? Tę drugą rzecz również udało mi się zrobić.
Okazało się, że wystarczy spróbować i wcale nie było to tak trudne i
nieosiągalne jak mi się wydawało. I na
całą resztę swojego życia też zaczęłam tak patrzeć – jeśli bardzo tego chcesz,
to wystarczy zacisnąć zęby i iść do przodu. Może powoli, może właśnie ze łzami
w oczach, może pokonując ból i rezygnując z innych rzeczy, ale da się. W
ostatnim Newsweeku przeczytałam wywiad z lekarzem naszej kadry olimpijskiej,
Robertem Śmigielskim – i znalazłam to samo. „Ktoś dochodzi do ściany w życiu
prywatnym, wydaje mu się, że nic się nie da. A gdy pokonuje w sporcie kolejne
bariery, to sam widzi, że się da: pół roku temu nie mogłeś złamać 50 minut na
10 km, a teraz możesz. To zależy od ciebie. Możesz pokonać każdą przeciwność
losu, wszystko jest w twoich rękach”. Ta determinacja wydaje się nawet
momentami autodestrukcyjna, bo przecież trzeba bardzo nienawidzieć siebie, żeby
tak się katować, przekraczać granice możliwości własnego organizmu – czyż nie?
I tu dochodzimy do najważniejszego – co trzeba mieć w
głowie, żeby się tak męczyć? To samo, co mają ci, którzy chleją wódę i ćpają –
niedobór. Uczuć, pewności siebie, bliskości. Albo nadmiar emocji czy
kompleksów. Bieganie, w ogóle sport wymagający wykraczania poza swoją strefę
komfortu jest ekwiwalentem, lekarstwem i sposobem na zapomnienie. „Zdecydowałam wtedy, że lekarstwem na moją
niemoc będzie pogoń za wyrafinowanym, ekstremalnym marzeniem wymagającym
totalnego przekonania i pasji. Marzeniem tak wielkim, że nie mogłabym go
spełnić bez absolutnego przekonania o jego słuszności ”– mówi w jednym z
wywiadów Diana Nyad. To ta kobieta, która jako 64-latka przepłynęła z Kuby na
Florydę. 177 km. Jednym ciągiem. Jako pierwszy człowiek. Udało jej się to po
kilku nieudanych próbach. A czym była ta niemoc? Traumą po tym, że Diana była
molestowana jako dziecko. Inaczej zawodniczka nie była sobie w stanie z tym
poradzić. 177 km w wodzie było odpowiednim lekarstwem.
Nie twierdzę, że wszyscy biegacze długodystansowi byli
molestowani w dzieciństwie. Ale większość z nich, zwłaszcza tych, którzy
biegają amatorsko, w ten sposób radzi sobie z rzeczywistością. Rzeczywistością,
która inaczej przerasta i przytłacza. Na longu, kiedy boli cię już każdy
mięsień i czujesz każdy oddech wszystko zaczyna nabierać odpowiednich proporcji
i właściwego znaczenia. Smutek przestaje być nieznośny, gniew zaślepiający,
agresja znika. Śmiało można powiedzieć, że bieganie jest terapią – może tylko
nieco tańszą i nieco bardziej męczącą niż ta u psychoterapeuty.