poniedziałek, 17 lutego 2014

Gdy w życiu zderzysz się ze ścianą

Zbliża się kwiecień i kolejny maraton. Ostatni w wyzwaniu, ostatni potrzebny do zdobycia korony polskich maratonów. Ale czy ostatni w ogóle? Nie sądzę. Raczej będę chciała zwiększyć wyzwanie i podejść do dystansu ultramaratońskiego, na początek pewnie 66 km. Zastanawiacie się dlaczego – bo też i moje bieganie zaczyna wyrastać ponad sportowe hobby, a przybiera postać z tych, co to ludzie kręcą sobie kółko przy skroni. Znaczy – świr. Sama się zastanawiałam. Długo i wielokrotnie, bo co jak co, ale długie dystanse sprzyjają refleksji.
Dlaczego w ogóle zaczęłam biegać maratony? Pierwszy był prosty jak barszcz – namówiła mnie koleżanka. Absolutnie nie wiedziałam, na co się piszę, ale pobiegłam dla towarzystwa. Na 25. kilometrze złapałam kontuzję. Wtedy wydawało mi się, że wykluczającą dalszy bieg. Teraz nie jestem już taka pewna. Bolało, owszem, nie mogłam ruszać nogą – ale czy to wykluczało dalszy bieg? Na tamtym etapie mojej motywacji – tak. Na etapie, na którym jestem obecnie pewnie dociągnęłabym do końca. Bo jedno, czego się nauczyłam, biegając to to, że maratonu nie biegniesz ciałem. Biegniesz go sercem i głową. Widzieliśmy podobną rzecz wszyscy, gdy Justyna Kowalczyk zdobyła swój złoty medal, biegnąc na 10 km ze złamaną stopą. Wszystkim niedowiarkom, którzy kręcą nosem „nie wiadomo, jak z tą złamaną stopą było” powiem – jest taka granica determinacji, że ból się nie liczy. Jeśli poświęcasz czemuś kilka lat, podporządkowujesz życie swoje i ważnych dla siebie osób, pokonujesz ból i zmęczenie to nie zrezygnujesz tylko z powodu złamanej stopy. I wierzcie mi – nie chodzi o kasę, jaką Kowalczyk zarabia.
Ja tego swojego pierwszego maratonu nie przebiegłam. Niezależnie od przyczyn – nie dałam rady. Gorycz klęski była ogromna. Dół psychiczny jeszcze większy. Taki, że nie chcę poczuć nic podobnego nigdy w życiu. Czułam, że nie nadaję się do niczego i że można mnie wyrzucić na śmietnik. Że wszystkie życiowe porażki są uzasadnione, bo przecież..patrz jak wyżej. I wtedy postanowiłam, że ja wszystkim jeszcze pokażę. Pomógł kolega rehabilitant i za trzy miesiące ponownie stanęłam na starcie. Miałam motywację dodatkową, osobistą, nie sportową. Pomyślałam sobie, że jak uda mi się pokonać ten cholerny maraton, to i to drugie mi się uda…Ostatnie 6 kilometrów biegu pokonałam z zaciśniętymi zębami i jednym zdaniem w głowie „choćbym się miała kurwa czołgać, to dotrwam do mety”. Udało się. Linię mety mijałam płacząc i śmiejąc się jednocześnie. I wiecie co? Tę drugą rzecz również udało mi się zrobić. Okazało się, że wystarczy spróbować i wcale nie było to tak trudne i nieosiągalne jak mi się wydawało.  I na całą resztę swojego życia też zaczęłam tak patrzeć – jeśli bardzo tego chcesz, to wystarczy zacisnąć zęby i iść do przodu. Może powoli, może właśnie ze łzami w oczach, może pokonując ból i rezygnując z innych rzeczy, ale da się. W ostatnim Newsweeku przeczytałam wywiad z lekarzem naszej kadry olimpijskiej, Robertem Śmigielskim – i znalazłam to samo. „Ktoś dochodzi do ściany w życiu prywatnym, wydaje mu się, że nic się nie da. A gdy pokonuje w sporcie kolejne bariery, to sam widzi, że się da: pół roku temu nie mogłeś złamać 50 minut na 10 km, a teraz możesz. To zależy od ciebie. Możesz pokonać każdą przeciwność losu, wszystko jest w twoich rękach”. Ta determinacja wydaje się nawet momentami autodestrukcyjna, bo przecież trzeba bardzo nienawidzieć siebie, żeby tak się katować, przekraczać granice możliwości własnego organizmu – czyż nie?
I tu dochodzimy do najważniejszego – co trzeba mieć w głowie, żeby się tak męczyć? To samo, co mają ci, którzy chleją wódę i ćpają – niedobór. Uczuć, pewności siebie, bliskości. Albo nadmiar emocji czy kompleksów. Bieganie, w ogóle sport wymagający wykraczania poza swoją strefę komfortu jest ekwiwalentem, lekarstwem i sposobem na zapomnienie.  „Zdecydowałam wtedy, że lekarstwem na moją niemoc będzie pogoń za wyrafinowanym, ekstremalnym marzeniem wymagającym totalnego przekonania i pasji. Marzeniem tak wielkim, że nie mogłabym go spełnić bez absolutnego przekonania o jego słuszności ”– mówi w jednym z wywiadów Diana Nyad. To ta kobieta, która jako 64-latka przepłynęła z Kuby na Florydę. 177 km. Jednym ciągiem. Jako pierwszy człowiek. Udało jej się to po kilku nieudanych próbach. A czym była ta niemoc? Traumą po tym, że Diana była molestowana jako dziecko. Inaczej zawodniczka nie była sobie w stanie z tym poradzić. 177 km w wodzie było odpowiednim lekarstwem.
Nie twierdzę, że wszyscy biegacze długodystansowi byli molestowani w dzieciństwie. Ale większość z nich, zwłaszcza tych, którzy biegają amatorsko, w ten sposób radzi sobie z rzeczywistością. Rzeczywistością, która inaczej przerasta i przytłacza. Na longu, kiedy boli cię już każdy mięsień i czujesz każdy oddech wszystko zaczyna nabierać odpowiednich proporcji i właściwego znaczenia. Smutek przestaje być nieznośny, gniew zaślepiający, agresja znika. Śmiało można powiedzieć, że bieganie jest terapią – może tylko nieco tańszą i nieco bardziej męczącą niż ta u psychoterapeuty.