Od
ostatniego wpisu minął miesiąc i dwa biegi zorganizowane. Jeden rodzinny, na
dystansie 4,5 km, towarzyski, łatwy i przyjemny i drugi wręcz odwrotnie.
Trudny, według zaawansowanych biegaczy jeden z trudniejszych w Polsce – Półmaraton
Jurajski. Trasa bardzo wymagająca, składająca się głównie z przewyższeń, na
dodatek pogoda dodała swoje, bo zaczynaliśmy bieg przy 28 stopniach, w pełnym
słońcu. I powiem tak – tym razem zapisałam się na Jurajski sama, z pełną
świadomością tego, jak będzie wyglądać trasa i bez biegnącej obok Izki, którą
mogłabym obsobaczyć za pomysł wzięcia udziału w biegu. Rano, jak usłyszałam
prognozę pogody, przeżyłam chwilę słabości – że przecież nie muszę, że może by
dać sobie spokój, masakra to przecież będzie. Ale pojechałam i wiecie co? Było
fantastycznie, chociaż tak do 3. kilometra myślałam, że będę umierać. Robiło mi
się słabo, widziałam mroczki przed oczami, nie mogłam złapać oddechu. Myślałam
– tak szczerze, z ręką na sercu – że doczołgam się jakoś do najbliższej
patrolującej karetki i tam sobie zemdleję. Tak właśnie – zemdleję, nie
zrezygnuję. Bo zrezygnować to wstyd, nie poddajemy się, nie, nie! A jakbym tak
sobie zemdlała, wdzięcznie się osunęła na asfalt, to byłabym kryta i w ogóle
zemdleć każdemu się może przytrafić, nawet najsilniejszym… Nieprawdopodobne,
jakie procesy zachodzą w mózgu zmęczonego biegacza, jakie wymówki i
usprawiedliwienia podsuwa nam nasz własny mózg, żeby tylko wrócić do własnej
strefy komfortu. Na szczęście te rozmowy z własnym mózgiem przedłużałam i
przedłużałam. Najpierw do pierwszego pojnika, potem do 8. kilometra, kiedy to
wpadłam w strumień wody trzymany przez pewnego pana i przysięgam! Anielskie
skrzydła nad nim łopotały, mimo łysinki, wydatnego brzuszka i powyciąganego podkoszulka
nieokreślonego koloru. Mam zresztą wrażenie, że nawet go o bycie aniołem
posądziłam na głos. Podobnie jak drugiego anioła, stojącego na kilometrze 13.
Anioł ten był jeszcze starszy niż poprzedni, jeszcze bardziej łysy, siwy i
szczerbaty, ale miał na stoliczku turystycznym ustawione wielkie, plastikowe
butle z lodowatą wodą, które mu co i rusz donoszono z domu. Każdy z nas brał
grzecznie kilka łyków, odstawiał butlę i dziękował, anioł się szczerbato i
milcząco uśmiechał, a nikomu nie przyszło do głowy krzywić się na jakieś braki
w higienie i że tak tę butelkę plastikową z ust do ust sobie podajemy. I od
stoliczka szczerbatego anioła zaczęło mi się robić fajnie. Może dlatego, że
patrzenie na ekran Grześka zarzuciłam już na początku i czniało mnie serdecznie,
w jakim tempie biegnę i w jakim czasie bieg skończę. Dlatego, że słowa
„nienawidzę tej góry” mamrotaliśmy sobie w trójkę z kompletnie obcymi
biegaczami, dlatego, że coraz swobodniej mi przychodziło uśmiechanie się do
kibiców i uwaga – rozmowy na trasie! Pana idącego z dziecinnym wózkiem poprosiłam
o pożyczenie parasolki , a on z uśmiechem zaczął tę parasolkę odkręcać. Z
druhami z OSP, którzy rozdawali butelki mineralnej podzieliłam się opinią, że
„czysta munduru nie plami” i zostałam strażaczką, zanim jeszcze odbiegłam 20
metrów. Z innymi biegaczami obiecywaliśmy sobie zimnego browara na mecie, a
grupę chłopaków na 18. kilometrze zmotywowałam okrzykiem „jeszcze trzy jebane
kilometry i meta!”. Dostałam brawa a jeden, który znalazł mnie już za metą,
wyznał, że próbował mnie gonić i choć nie dogonił, to dodałam mu siły.
Wiecie co?
Nie zrobiłam szaleńczego czasu na tym biegu. Porównywalny z zeszłym rokiem, 2
godziny 19 minut, żeby była jasność. ALE MIAŁAM ZAJEBISTĄ FRAJDĘ JAK BIEGŁAM. Radość była nie z tego, że przekroczę czy
przekroczyłam metę, ale z tego, że biegnę. I to w towarzystwie podobnych
wariatów.
Przypomniał
mi się, jak inna moja biegowa koleżanka zapytała mnie kiedyś, czy bieganie
sprawia mi przyjemność. Bo jej nie. Ona chce tylko ćwiczyć do maratonu i jakby
go nie miała w planach to na pewno by tyle nie biegała. No więc tak, sprawia.
Ogromną. Trochę o tej radości zapomniałam, jak się zafiksowałam na robieniu
korony maratonów, ale odezwała się ponownie na Cracovii. Kiedy nic nie musiałam,
kiedy się po prostu bawiłam tym, że biegnę. I tak – tym, że jestem uchetana jak
wół. Z tej radości wynika właśnie to, że nie patrzę na pomiary czasu, nie silę
się na jakieś wyniki. Jeśli dla kogoś czas jest ważny i chce być coraz szybszy
– jest to jego wybór i jego motywacja. Dla mnie chyba priorytetem w tym
momencie jest to, żeby tą cholerną Rudawę czy kolejny maraton przebiec z
uśmiechem na paszczy.
I pozdrawiam
wszystkie anioły w okolicach Rudawy!