wtorek, 17 czerwca 2014

Radujmy się!


Od ostatniego wpisu minął miesiąc i dwa biegi zorganizowane. Jeden rodzinny, na dystansie 4,5 km, towarzyski, łatwy i przyjemny i drugi wręcz odwrotnie. Trudny, według zaawansowanych biegaczy jeden z trudniejszych w Polsce – Półmaraton Jurajski. Trasa bardzo wymagająca, składająca się głównie z przewyższeń, na dodatek pogoda dodała swoje, bo zaczynaliśmy bieg przy 28 stopniach, w pełnym słońcu. I powiem tak – tym razem zapisałam się na Jurajski sama, z pełną świadomością tego, jak będzie wyglądać trasa i bez biegnącej obok Izki, którą mogłabym obsobaczyć za pomysł wzięcia udziału w biegu. Rano, jak usłyszałam prognozę pogody, przeżyłam chwilę słabości – że przecież nie muszę, że może by dać sobie spokój, masakra to przecież będzie. Ale pojechałam i wiecie co? Było fantastycznie, chociaż tak do 3. kilometra myślałam, że będę umierać. Robiło mi się słabo, widziałam mroczki przed oczami, nie mogłam złapać oddechu. Myślałam – tak szczerze, z ręką na sercu – że doczołgam się jakoś do najbliższej patrolującej karetki i tam sobie zemdleję. Tak właśnie – zemdleję, nie zrezygnuję. Bo zrezygnować to wstyd, nie poddajemy się, nie, nie! A jakbym tak sobie zemdlała, wdzięcznie się osunęła na asfalt, to byłabym kryta i w ogóle zemdleć każdemu się może przytrafić, nawet najsilniejszym… Nieprawdopodobne, jakie procesy zachodzą w mózgu zmęczonego biegacza, jakie wymówki i usprawiedliwienia podsuwa nam nasz własny mózg, żeby tylko wrócić do własnej strefy komfortu. Na szczęście te rozmowy z własnym mózgiem przedłużałam i przedłużałam. Najpierw do pierwszego pojnika, potem do 8. kilometra, kiedy to wpadłam w strumień wody trzymany przez pewnego pana i przysięgam! Anielskie skrzydła nad nim łopotały, mimo łysinki, wydatnego brzuszka i powyciąganego podkoszulka nieokreślonego koloru. Mam zresztą wrażenie, że nawet go o bycie aniołem posądziłam na głos. Podobnie jak drugiego anioła, stojącego na kilometrze 13. Anioł ten był jeszcze starszy niż poprzedni, jeszcze bardziej łysy, siwy i szczerbaty, ale miał na stoliczku turystycznym ustawione wielkie, plastikowe butle z lodowatą wodą, które mu co i rusz donoszono z domu. Każdy z nas brał grzecznie kilka łyków, odstawiał butlę i dziękował, anioł się szczerbato i milcząco uśmiechał, a nikomu nie przyszło do głowy krzywić się na jakieś braki w higienie i że tak tę butelkę plastikową z ust do ust sobie podajemy. I od stoliczka szczerbatego anioła zaczęło mi się robić fajnie. Może dlatego, że patrzenie na ekran Grześka zarzuciłam już na początku i czniało mnie serdecznie, w jakim tempie biegnę i w jakim czasie bieg skończę. Dlatego, że słowa „nienawidzę tej góry” mamrotaliśmy sobie w trójkę z kompletnie obcymi biegaczami, dlatego, że coraz swobodniej mi przychodziło uśmiechanie się do kibiców i uwaga – rozmowy na trasie! Pana idącego z dziecinnym wózkiem poprosiłam o pożyczenie parasolki , a on z uśmiechem zaczął tę parasolkę odkręcać. Z druhami z OSP, którzy rozdawali butelki mineralnej podzieliłam się opinią, że „czysta munduru nie plami” i zostałam strażaczką, zanim jeszcze odbiegłam 20 metrów. Z innymi biegaczami obiecywaliśmy sobie zimnego browara na mecie, a grupę chłopaków na 18. kilometrze zmotywowałam okrzykiem „jeszcze trzy jebane kilometry i meta!”. Dostałam brawa a jeden, który znalazł mnie już za metą, wyznał, że próbował mnie gonić i choć nie dogonił, to dodałam mu siły.

Wiecie co? Nie zrobiłam szaleńczego czasu na tym biegu. Porównywalny z zeszłym rokiem, 2 godziny 19 minut, żeby była jasność. ALE MIAŁAM ZAJEBISTĄ FRAJDĘ JAK BIEGŁAM.  Radość była nie z tego, że przekroczę czy przekroczyłam metę, ale z tego, że biegnę. I to w towarzystwie podobnych wariatów.

Przypomniał mi się, jak inna moja biegowa koleżanka zapytała mnie kiedyś, czy bieganie sprawia mi przyjemność. Bo jej nie. Ona chce tylko ćwiczyć do maratonu i jakby go nie miała w planach to na pewno by tyle nie biegała. No więc tak, sprawia. Ogromną. Trochę o tej radości zapomniałam, jak się zafiksowałam na robieniu korony maratonów, ale odezwała się ponownie na Cracovii. Kiedy nic nie musiałam, kiedy się po prostu bawiłam tym, że biegnę. I tak – tym, że jestem uchetana jak wół. Z tej radości wynika właśnie to, że nie patrzę na pomiary czasu, nie silę się na jakieś wyniki. Jeśli dla kogoś czas jest ważny i chce być coraz szybszy – jest to jego wybór i jego motywacja. Dla mnie chyba priorytetem w tym momencie jest to, żeby tą cholerną Rudawę czy kolejny maraton przebiec z uśmiechem na paszczy.

I pozdrawiam wszystkie anioły w okolicach Rudawy!
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz