środa, 20 sierpnia 2014

Bieg Katorżnika czyli jak taplałam się w błocie


No i bach! Ostatnio podjęłam dwie ważne decyzje związane z bieganiem. Jedną przemyślaną bardzo gruntownie, drugą absolutnie spontanicznie, w ciągu trzech sekund. Pierwsza to rezygnacja z tegorocznego udziału w biegu na 66 km na Festiwalu Biegowym w Krynicy. Druga to wzięcie udziału w Biegu Katorżnika.

Może najpierw o rezygnacji. Ultramaraton chodzi za mną od dłuższego czasu, a w tle głowy gdzieś się przewija Bieg Granią Tatr. Stąd Krynica. Ale przyznaję, że ostatnio bieganie, nawet na 10 km sprawia mi sporą trudność, zebrać się jest mi strasznie ciężko i mimo, że biegam trzy razy w tygodniu, dystanse nie są za długie. Podbiegów nie lubię i mi ewidentnie nie leżą, więc z uporem maniaka wybieram też trasy pod górę. A podczas wyjazdu służbowego w okolice Gorlic postanowiłam wykorzystać teren i potrenować podbiegi. I przyznaję – nie wyrabiam. Wybierając się na zielony szlak w Magurskim Parku Narodowym miałam ambicję biec  4 minuty i minutę maszerować . Bardzo szybko zmieniłam kolejność na minutę biegu i 4 minuty marszu, a po kilometrze myślałam, że dostanę zawału. Wiem, nie powinnam zaczynać od forsownego startu, nie wspominam o bieganiu w samo południe przy niemal 30 stopniach, ale niestety biegi w takich warunkach się zdarzają, więc i trening w takich warunkach jest potrzebny. Podsumowując – jeżeli przy niecałych 5 km biegania pod górę nie wyrabiam wydolnościowo, a co gorsza – nawala mi kręgosłup lędźwiowy, to znaczy, że nie jestem przygotowana. Przy całej mojej skłonności do brawury więc postanowiłam odpuścić w tym roku i przedefiniować swój trening. Zainwestować w kijki. I zrobić sobie najpierw ultra po płaskim, zanim nauczę się biegać po górach.
 

Nie wiem czemu, ale być może sfrustrowana odłożeniem planów przyjęłam natomiast bez wahania propozycję koleżanki udziału… w Biegu Katorżnika. Koleżanka szukała kogoś do drużyny, bo start był zorganizowany, a czwarta uczestniczka odpadła. Nie zastanawiałam się nawet trzy sekundy, tym bardziej, że bieg dostałam all inclusive – z dojazdem, opłaconym startem, wyżywieniem i zakwaterowaniem. Mętnie wiedziałam, czym jest Katorżnik – a, taki bieg po chaszczach i błocie. I w ten sposób na dwa tygodnie przed biegiem znalazłam się w drużynie startującej – jak potem sobie wyczytałam – w jednym z najcięższych biegów terenowych.

Szczerze wam powiem, że gdybym zdawała sobie bardziej sprawę z tego, jak wygląda Katorżnik, to bym się nie zdecydowała na udział. Co prawda podczas samego biegu ani przez chwilę nie przemknęło mi przez głowę żeby się poddać, nie miałam też fazy takiej jak na maratonie „tu się położę i tak będę leżeć”, ale w trakcie było momentami okropnie. Przerażenie zaczęło mnie trzepać dopiero w niedzielę po biegu, jak nie mogłam spać ze strachu, bo cały czas mi się wydawało, że wpadam w wodę. Tym bardziej nie wiem, jak udało mi się pokonać pierwsze kilometry, które były w wodzie, momentami zakrywającej głowy najwyższych zawodników (ja, przypominam, mam 157 cm wzrostu. Pływać, żeby było śmiesznie, nie umiem). Żeby była jasność – zapytałam koleżankę, czy trzeba umieć pływać. Odpowiedziała że nie, że można wodę spokojnie przejść nie mocząc włosów. Nie wzięła pod uwagę, że trasę ciut zmieniono, polało trochę deszczem i sru!

No dobra – przerażona zrobiłam się już dzień przed biegiem, na miejscu, jak zobaczyłam zawodników. Wielkie, przypakowane chłopiska, żołnierze, komandosi, policjanci… Zaczęłam szczękać zębami , mam nadzieję, że otoczenie nie widziało, a gorzej było rano, gdy zobaczyłam start pierwszej grupy. Katorżnik zaczyna się bowiem od mojego koszmaru, czyli skoku do wody. I to trzeba skakać szybko, bo za tobą jest tłum ludzi, którzy cię zaraz zepchną. A jak staniesz za wszystkimi, to będziesz musiała pokonywać wodę sama, a już zdążyłam zauważyć, że ten pierwszy kilometr przez jezioro, wzdłuż linii trzcin pokonuje się grupą. Jeden zawodnik trzyma ręce innym na barkach i tak ni to płyną, ni przepychają się przez błoto. To była moja nadzieja i dlatego wystartowałam jak z pieprzem. Udało się, z pomocą koleżanki z drużyny, która mnie złapała jak się poślizgnęłam i panów dookoła, którzy mimo pośpiechu dbali o to, żebym się nie ześlizgnęła pod wodę.

 


Od razu chciałam zauważyć, że Katorżnik, przy całych swoich trudnych warunkach jest najbardziej dżentelmeńską imprezą w jakiej zdarzyło mi się brać udział. Jeden pomaga drugiemu, i nie tylko panowie paniom, ale i panie panom i w ogóle wszyscy wszystkim. Gdy szliśmy przez trzciny, głębokie rowy melioracyjne i bagienko, ten, który szedł z przodu, podawał rękę tym, którzy idą z tyłu. Ci z tyłu z kolei popychali tych z przodu, gdy trzeba było wdrapać się na wysoki śliski brzeg. Z czułością wspominam niemieckiego zawodnika, którego po wyjściu z trzcin, kiedy było trzeba przepłynąć kawałek jeziora, poprosiłam o pomoc. Kazał mi tylko się złapać i przeholował do pomostu. Na który, swoją drogą, te kilka metrów trzeba się było wdrapać po linie. Bardzo byłam z siebie dumna, że mi się to udało bo pamiętam jak jeszcze rok temu, po wszystkich moich kontuzjach z barkami w roli głównej miałam poważne problemy ze zrobieniem zwykłej pompki. To znaczy, że plan treningowy wdrożony przez trenerkę nad trenerkami, Franię, zdał egzamin J
 

Na czym polega Katorżnik? Mimo słowa „bieg” w nazwie bieganie tu jest niewiele. A jak już było to czułam się szczęśliwa jak prosię w deszcz. Głównie brodziłam w rowach melioracyjnych, w brudnej wodzie sięgającej nawet do pasa, obijając się o znajdujące się w wodzie korzenie, kamienie i konary. Wyrywałam nogi z błota albo na czworaka wyłaziłam na błotniste brzegi. Nie zdobyłam się na to, żeby do tej wody czy błota skakać z brzegu, jak to robili ci najszybsi, za bardzo się bałam tego, co w tej wodzie może być, po prostu siadałam na brzegu i zsuwałam na czterech literach. Było zimno, nogi w pewnym momencie straciły czucie, może to i dobrze bo przestałam czuć te wszystkie zadrapania i siniaki, a ich kolekcję zgromadziłam sporą. Przestałam się bać pijawek i innych zwierzątek (za to one mnie chyba się bały, bo nie zaliczyłam ani jednej). Źle mi się zrobiło mniej więcej w połowie dystansu, kiedy zostałam sama – nikogo przede mną, nikogo za mną. Nie wiedziałam, czy się zgubiłam, czy jestem ostatnia… A jak w pewnym momencie zawisłam na konarze przecinającym bagno, bo cholerne trzęsawisko nie chciało mi wypuścić drugiej nogi to pomyślałam, że chyba tu jednak zostanę. Potem jednak chyba zaliczyłam tzw. wkurw, bo jakoś udało mi się tę nogę wyszarpnąć  i nawet przyspieszyłam.

Wbrew pozorom, były i zabawne momenty. Gdy tak lazłam sama przez rowy widziałam, że niektórzy sobie skracali drogę i uprzyjemniali życie biegnąc brzegiem, o czym świadczyła wydeptana ścieżka. Odczułam pokusę, przyznaję. A potem sobie pomyślałam „chciałaś się taplać w błocie to się teraz taplaj uczciwie i ciesz każdą minutą” J Pełzłam też w pewnym momencie przez obrzydliwą, oślizgłą i pełną śmierdzącego szlamu rurę. Gdyby była na początku, pewnie bym do niej nie wlazła, a tak było mi wszystko jedno. Wyobraziłam sobie w tym momencie koleżankę, która się brzydzi nawet wejść do morza – ją w tej rurze – i dostałam autentycznej głupawki. Ludzie, którzy stali po drugiej stronie rury zobaczyli mnie wypełzającą i płaczącą ze śmiechu. Miny widzów – bezcenne. Wypełzałam też z trzęsawiska i udało mi się chwycić drzewa na brzegu. Niestety chłopak za mną się poślizgnął i żeby się nie zsunąć, złapał mnie za pupę. Grzecznie przeprosił, co ja skwitowałam radosnym „nie szkodzi, proszę częściej”.

Przed metą czekała jeszcze jakaś ciemna piwnica, zbita byle jak z bali drabina, ale już w ogóle zapomniałam, że mam lęk wysokości – i parę atrakcji typu czołganie się przez drut kolczasty i takie tam. A na mecie – kilkukilogramowy medal w kształcie podkowy i uściski kolegów z drużyny. I myśl – o ja cię!! Zrobiłam to! Na dodatek w 3 godz. i 9 minut. Na sporo ponad godzinę przed dwiema pozostałymi koleżankami z drużyny. Dla których to nie był pierwszy udział w Katorżniku.

Jestem z siebie dumna? Jestem. Dopiero w niedzielę, jak opuściła mnie już adrenalina doszło do mnie, z iloma swoimi lękami musiałam sobie dać radę. Woda, strach przed tym, że nie widzę, co mam pod nogami, pijawki i robale, lęk wysokości. Przyznam, że nawet w trakcie nie myślałam o tym, że się boję, refleksja przyszła znacznie później. Razem, oczywiście, z chęcią powtórzenia wyzwania. I żelaznym postanowieniem, że do przyszłego roku muszę nauczyć się pływać.


Z rzeczy technicznych – biegłam w zwykłej, czarnej, bawełnianej koszulce z jaskraworóżowym napisem „Stara Rura” – wzięłam ją specjalnie z myślą, że może nie będzie lepiej, ale na pewno śmieszniej. I było, bo koszulka budziła powszechny entuzjazm. Dłonie uratowały mi rękawiczki ogrodnicze, bez rękawiczek miałabym dwa befsztyki tatarskie. No i wielką niespodziankę sprawiły mi buty. Na straty przeznaczyłam Nike freeruny, bo mi źle robią przy bieganiu na długie dystanse. Buciki sprawiły się pierwsza klasa – lekkie jak powietrze, z podeszwą, która gnie się w każdą stronę i bardzo dobrze sprawdza się przy wspinaniu na nierównym terenie ze względu na przyczepność. A co ważniejsze – po ostatniej kąpieli w jeziorze freeruny wyszły w nieskalanym fluorescencyjnym różu J Wrzucone po biegu do pralki wyglądają niemal jak nówki J

 

poniedziałek, 7 lipca 2014

Powód do dumy


Będzie z grubej rury – jesteście aroganccy? Ja jestem. A na pewno bywam. Ostatnio to u siebie zauważyłam i zrobiło mi się wstyd.

A o co chodzi? Oczywiście o bieganie. W moim przypadku chodzi o dystans, ale w grę może wchodzić dystans czy czas czy liczba zdobytych medali – cokolwiek, przez co zaczynasz patrzeć pobłażliwie i z góry na tych, którzy biegają mniej czy wolniej. Kiedyś czytałam żartobliwą listę tego, po czym poznać biegacza. Jednym ze zdań było: używa słów „tylko” i „10 km” w jednym zdaniu. Obśmiałam się z tego jak norka, bo oczywiście zauważyłam u siebie też taką tendencję. Ale ostatnio uświadomiłam sobie, jakie to bardzo aroganckie właśnie. A co jak co, ale osób z nadętym ego naoglądałam się już wystarczająco w swoim życiu i nie mam ochoty dołączać do tego grona.  Dlatego jak ktoś mnie usłyszy mówiącą „to tylko 5 km” albo, nie daj boże „to przecież krótki dystans” to ma moje pozwolenie, żeby dać mi w łeb.

Co mnie skłoniło do takich przemyśleń? Parę razy ostatnio miałam okazję uczestniczyć w biegach na dystansach, na których zwykle nie biegam. 4,5 km w Puszczy Niepołomickiej w ramach akcji Polska Biega, impreza stricte rodzinna i dla tych, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z bieganiem. Interrun w Krakowie, na 5 i 10 km, gdzie tym razem kibicowałam. I bieg „W pogoni za żubrem” znowu w Niepołomicach, na 8 i 15 km. W „Polska biega” biegłyśmy z koleżanką i jej córką, w tempie dziecka, wolniejszym niż nasze zwykłe i ze zdumieniem zobaczyłam, że te 4,5 km to dla niektórych strasznie dużo. A tempo joggingu, przy którym my swobodnie rozmawiałyśmy, to dla nich za szybko. I gdy próbował nas wyprzedzić młody facet o słusznej tuszy, sapiący jak lokomotywa – ambitny strasznie i równie mocno zmęczony -zapytałam siebie po raz pierwszy, czy te jego 4 km nie są ważniejsze niż moje maratony. Po raz drugi zadałam sobie to samo pytanie stojąc tuż przed metą Interrun, jak widziałam ludzi kończących bieg na 5 km. Czerwonych, zziajanych, wykończonych, czasem ze łzami w oczach walczących o te ostatnie metry. Zaimponowała mi ich walka i też się tam troszeczkę popłakałam, na szczęście byłam w ciemnych okularach i nikt nie widział. Z kolei przed startem w „Żubrze” stała obok mnie dziewczyna, która biegła na 8 kilometrów i głośno, mocno z siebie dumna opowiadała innej, debiutującej, że to już jej drugi maraton. „Halo, halo” – miałam ochotę zawołać „maraton, proszę pani, to 42 km z kawałkiem i żadnego innego dystansu nie masz prawa tak nazywać”. A może jeszcze potem ta pani powie, że jest maratończykiem?

I wtedy po raz trzeci do mnie dotarło, że powinnam się mocno stuknąć w głowę. Bo nie chodzi przecież o to, jak daleko czy jak szybko biegniemy – ważniejsze jest, ile to nas kosztuje i w jakim stylu to robimy. Jeśli ta dziewczyna z Żubra po tych 8 kilometrach powtarza sobie jak mantrę, że „przysięgam, to ostatni raz”, jeśli palą ją płuca i mięśnie i jeśli mimo to biegnie dalej aż do mety to ma wszelkie prawo do dumy. Chłopak, który wypruł obok mnie potrącając i przewracając innego biegacza (nawet się nie obejrzał) może i zrobił życiówkę. Ale czy powinien być z tego dumny? Mocno wątpię. Powodem do domy nie jest pokonywanie kilometrów czy sekund, ale pokonywanie siebie. Tak myślę.
 

 

 

 

wtorek, 17 czerwca 2014

Radujmy się!


Od ostatniego wpisu minął miesiąc i dwa biegi zorganizowane. Jeden rodzinny, na dystansie 4,5 km, towarzyski, łatwy i przyjemny i drugi wręcz odwrotnie. Trudny, według zaawansowanych biegaczy jeden z trudniejszych w Polsce – Półmaraton Jurajski. Trasa bardzo wymagająca, składająca się głównie z przewyższeń, na dodatek pogoda dodała swoje, bo zaczynaliśmy bieg przy 28 stopniach, w pełnym słońcu. I powiem tak – tym razem zapisałam się na Jurajski sama, z pełną świadomością tego, jak będzie wyglądać trasa i bez biegnącej obok Izki, którą mogłabym obsobaczyć za pomysł wzięcia udziału w biegu. Rano, jak usłyszałam prognozę pogody, przeżyłam chwilę słabości – że przecież nie muszę, że może by dać sobie spokój, masakra to przecież będzie. Ale pojechałam i wiecie co? Było fantastycznie, chociaż tak do 3. kilometra myślałam, że będę umierać. Robiło mi się słabo, widziałam mroczki przed oczami, nie mogłam złapać oddechu. Myślałam – tak szczerze, z ręką na sercu – że doczołgam się jakoś do najbliższej patrolującej karetki i tam sobie zemdleję. Tak właśnie – zemdleję, nie zrezygnuję. Bo zrezygnować to wstyd, nie poddajemy się, nie, nie! A jakbym tak sobie zemdlała, wdzięcznie się osunęła na asfalt, to byłabym kryta i w ogóle zemdleć każdemu się może przytrafić, nawet najsilniejszym… Nieprawdopodobne, jakie procesy zachodzą w mózgu zmęczonego biegacza, jakie wymówki i usprawiedliwienia podsuwa nam nasz własny mózg, żeby tylko wrócić do własnej strefy komfortu. Na szczęście te rozmowy z własnym mózgiem przedłużałam i przedłużałam. Najpierw do pierwszego pojnika, potem do 8. kilometra, kiedy to wpadłam w strumień wody trzymany przez pewnego pana i przysięgam! Anielskie skrzydła nad nim łopotały, mimo łysinki, wydatnego brzuszka i powyciąganego podkoszulka nieokreślonego koloru. Mam zresztą wrażenie, że nawet go o bycie aniołem posądziłam na głos. Podobnie jak drugiego anioła, stojącego na kilometrze 13. Anioł ten był jeszcze starszy niż poprzedni, jeszcze bardziej łysy, siwy i szczerbaty, ale miał na stoliczku turystycznym ustawione wielkie, plastikowe butle z lodowatą wodą, które mu co i rusz donoszono z domu. Każdy z nas brał grzecznie kilka łyków, odstawiał butlę i dziękował, anioł się szczerbato i milcząco uśmiechał, a nikomu nie przyszło do głowy krzywić się na jakieś braki w higienie i że tak tę butelkę plastikową z ust do ust sobie podajemy. I od stoliczka szczerbatego anioła zaczęło mi się robić fajnie. Może dlatego, że patrzenie na ekran Grześka zarzuciłam już na początku i czniało mnie serdecznie, w jakim tempie biegnę i w jakim czasie bieg skończę. Dlatego, że słowa „nienawidzę tej góry” mamrotaliśmy sobie w trójkę z kompletnie obcymi biegaczami, dlatego, że coraz swobodniej mi przychodziło uśmiechanie się do kibiców i uwaga – rozmowy na trasie! Pana idącego z dziecinnym wózkiem poprosiłam o pożyczenie parasolki , a on z uśmiechem zaczął tę parasolkę odkręcać. Z druhami z OSP, którzy rozdawali butelki mineralnej podzieliłam się opinią, że „czysta munduru nie plami” i zostałam strażaczką, zanim jeszcze odbiegłam 20 metrów. Z innymi biegaczami obiecywaliśmy sobie zimnego browara na mecie, a grupę chłopaków na 18. kilometrze zmotywowałam okrzykiem „jeszcze trzy jebane kilometry i meta!”. Dostałam brawa a jeden, który znalazł mnie już za metą, wyznał, że próbował mnie gonić i choć nie dogonił, to dodałam mu siły.

Wiecie co? Nie zrobiłam szaleńczego czasu na tym biegu. Porównywalny z zeszłym rokiem, 2 godziny 19 minut, żeby była jasność. ALE MIAŁAM ZAJEBISTĄ FRAJDĘ JAK BIEGŁAM.  Radość była nie z tego, że przekroczę czy przekroczyłam metę, ale z tego, że biegnę. I to w towarzystwie podobnych wariatów.

Przypomniał mi się, jak inna moja biegowa koleżanka zapytała mnie kiedyś, czy bieganie sprawia mi przyjemność. Bo jej nie. Ona chce tylko ćwiczyć do maratonu i jakby go nie miała w planach to na pewno by tyle nie biegała. No więc tak, sprawia. Ogromną. Trochę o tej radości zapomniałam, jak się zafiksowałam na robieniu korony maratonów, ale odezwała się ponownie na Cracovii. Kiedy nic nie musiałam, kiedy się po prostu bawiłam tym, że biegnę. I tak – tym, że jestem uchetana jak wół. Z tej radości wynika właśnie to, że nie patrzę na pomiary czasu, nie silę się na jakieś wyniki. Jeśli dla kogoś czas jest ważny i chce być coraz szybszy – jest to jego wybór i jego motywacja. Dla mnie chyba priorytetem w tym momencie jest to, żeby tą cholerną Rudawę czy kolejny maraton przebiec z uśmiechem na paszczy.

I pozdrawiam wszystkie anioły w okolicach Rudawy!
 

wtorek, 20 maja 2014

Przysięgam, nigdy więcej!



Od mojego ostatniego wpisu minęło trochę czasu i...dwa maratony. Pierwszy w Dębnie – bardzo ciężki z przyczyn fizjologiczno – psychicznych. I następny, przebiegnięty w 6 tygodni później, dla rozrywki, w świetnym humorze, z uśmiechem na paszczy i absolutnym szczęściem. Dwa biegi, podczas których znowu sobie przewartościowałam wszystko i pomiędzy którymi musiałam znaleźć odpowiedź na pytanie: czy chcę jeszcze biegać maratony czy nie?

Dębno przebiegłam TYLKO i wyłącznie dlatego, że kończyłam nim Koronę Maratonów Polskich. Byłam w bardzo kiepskiej kondycji fizycznej – na miesiąc przed się rozchorowałam i dwa tygodnie spędziłam na antybiotykach, leżąc w łóżku i nie rozmawiając z nikim, bo odjęło mi głos. Ledwo wstałam z łóżka, wsiadłam w samolot i pojechałam za granicę, na dwa seminaria aikido. Obce miejsca (no, powiedzmy nie tak bardzo), inne jedzenie, godziny zwiedzania i łażenia po miastach Katalonii i Andaluzji w temperaturze powyżej 30 stopni, ciężki trening aikido i bieganie, bo przecież maraton blisko. Wyłączyłam myślenie, że przecież jestem osłabiona po chorobie, że przecież się tak nie da wejść od razu w wysokie obroty – i robiłam 20 km biegu po czym szłam na kilka godzin tłuczenia się po macie. W efekcie wróciłam do Polski na tydzień przed Dębnem i padłam. Dosłownie. Ścięło mnie z nóg. Byłam w stanie tylko spać. Nie biegałam, nie chodziłam na siłownię  i pojechałam tak do Dębna. Koszmarnie słaba i zmęczona i na dodatek z limitem czasu 5 godzin i wiszącym jak miecz Damoklesa mi nad głową, że jak nie przebiegnę, to te kilka miesięcy pracy pójdą się paść. Pomogła mi rozmowa z przyjaciółką, Martą, którą sobie zresztą wspominałam w trakcie biegu: „A co się stanie jak nie dobiegnę? A co się stanie, jak nie zrobię tej korony? Wielokrotnie w ciągu tych kilku miesięcy przekroczyłam swoje ograniczenia, NIC NIKOMU NIE MUSZĘ UDOWADNIAĆ”. Pomogło, bo cały czas jednak czułam, że udowadniać muszę. Słowa Marty powtarzałam sobie na trasie, licząc kilometry i minuty do końca, często bliska płaczu. I dobiegłam!!! Na 8 minut przed limitem, robiąc czas tylko o 7 minut lepszy niż na swoim pierwszym maratonie. Ale w trakcie biegu, między na zmianę przekleństwami, błaganiem „jeszcze tylko następny kilometr” i obietnicami „przysięgam, to już ostatni twój maraton, nigdy więcej” robienie jakiegokolwiek czasu znajdowało się na szarym końcu moich priorytetów. 
Dębno. Łatwo nie było


No więc dobiegłam. Zdobyłam. Zostałam zweryfikowana, medal i dyplom zdobywczyni Korony Polskich Maratonów przyszedł pocztą ( wywołując zresztą fontannę łez) – I CO TERAZ? Biegać te maratony czy spełnić swoją obietnicę, że to był ostatni? Czy – mając w pamięci to, jak ciężko jest na trasie, będę w stanie na następnym znaleźć w sobie motywację aby dotrzeć do mety? Bo już wiem, nie muszę nic nikomu udowadniać. Swoje ograniczenia pokonałam. Ci, którzy twierdzą że te moje 4 godziny z grubym hakiem to nie jest bieganie a z takim czasem nie mogę się nazywać maratończykiem i tak będą tak myśleć, choćbym biegała na uszach. Więc po co? Bo...podczas tych kilku godzin do mnie dociera, co jest w życiu ważne. Dla mnie ważne, nie dla innych. Bo...jestem biegaczem samotnikiem. Im dłużej biegam sama, tym mniej lubię ludzi i świat. Bieganie w maratonie, kiedy wszystko mnie boli i muszę przełamać protest swojego ciała pokazuje mi, że ludzie są fajni a życie piękne. Nawet ci niefajni są fajni, bo dzięki nim można docenić resztę. Bo...jestem leniem i robiąc samodzielny trening nigdy nie zmęczę się tak bardzo, żeby osiągnąć stan świadomości, w którym osiągam to, co napisałam wyżej. No więc stanęłam ponownie na starcie, tym razem w rodzinnym mieście, Krakowie.

Biegłam bez wewnętrznego przymusu. Towarzysko, bo biegło mnóstwo znajomych i przyjaciół, bo inni znajomi i przyjaciele kibicowali na trasie. Oczywiście – w trakcie NIE BYŁO MIŁO. Tak od 30. kilometra. Głupie rzeczy wtedy człowiekowi pomagają. Obok trasy stała karetka, biegacza na noszach pakowali do środka. Przemknęło mi przez głowę „A jakbym tak zemdlała to nie musiałabym robić tych ostatnich kilometrów”. Kuszące. A potem, jak ostrogą: halo, halo, a medal? Najładniejszy jaki widziałam? I myśl o tym głupim kawałku wygrawerowanego metalu, który dostaje każdy, kto ukończy bieg, pociągnęła mnie dalej. Na 33. kilometrze stała koleżanka, Ola – ta sama, która mnie namówiła na robienie korony maratonów. Dała mi red bula i wodę i jej też przyrzekłam, że to mój ostatni maraton. Ale jak to? – zapytała Ola – a Medoc? Faktycznie, obiecałam jej wspólny bieg w Medoc. – No dobra, ale Medoc będzie naprawdę ostatni powiedziałam i sama z siebie się zaczęłam śmiać. Na 40. kilometrze stał znajomy strażak i robił mi zdjęcia – „już blisko” powiedział. Zaraz potem w słuchawkach zabrzmiało mi „Don’t stop mi now” Queen i jak sobie wyobraziłam siebie, ledwo powłóczącą nogami, śpiewającą „don’t stop me”, to tez nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać.

No więc tak – dobiegłam. Czas 4:41. Kiepścizna, ktoś powie. O 11 minut lepiej niż Dębno przed 6 tygodniami. O minutę lepiej, niż Cracovia w zeszłym roku. Czy czas jest ważny? Dla mnie niekoniecznie. Ważne, że znowu się uchetałam jak orka, znowu przewartościowałam system i odkopałam olbrzymie pokłady radości. Czy przebiegnę następny maraton – zdecydowanie tak. Ciekawa jestem, czy nastąpi ten moment, kiedy w końcu całe te 42 kilometry przebiegnę z przyjemnością. Czy przystąpię do Biegu Siedmiu Dolin na 66 kilometrów we wrześniu tak jak sobie założyłam? Pewnie tak. Nawet, jeżeli miałabym nie przebiec – to choćby po to, żeby znowu się czegoś o sobie nauczyć.  

Cracovia. Radość z przyjaciółmi na mecie. I jak tu nie biegać?

piątek, 28 marca 2014

Dlaczego nie lubię biegaczy.


Tak, nie pomyliliście się. Nie lubię. Jak bardzo wiele osób. Podział na „biegających” i „tych, co nie biegają” robi się coraz wyraźniejszy i jest wprost proporcjonalny do popularności biegania. Mało tego – niechęć wobec „epatowania” bieganiem deklarują także osoby, które biegają. Czasem ta niechęć przeradza się wręcz w agresję. Dlaczego?

Jeszcze trzy lata temu nie biegałam – to pewnie już wiecie, jeśli śledzicie tego bloga. Na wszystkich obozach aikido wymigiwałam się od biegania, nawet trener się poddał. Inną sprawą jest, że nikt na tych obozach nie pokazywał, jak biegać, żeby unikać kontuzji czy dyskomfortu. Mnie zniechęcał permanentny ból achillesów. Jak się okazało, dał się wyeliminować odpowiednimi ćwiczeniami i obuwiem, ale do tego doszłam znacznie później, przy pomocy lepiej w tych sprawach obeznanych specjalistów. Nie w tym rzecz jednak. Gdy nie biegałam, ci, którzy biegali, wyrażali swoją niechęć i dezaprobatę. Nie dziwię się – oni zapylali o 6 rano, ja smacznie spałam. Nie mogłam więc zrozumieć, dlaczego, gdy zaczęłam biegać, dezaprobata tych osób wzrosła. „Halo” – miałam ochotę powiedzieć –„ w końcu robię to, co chcieliście, żebym robiła. O co kaman?”. Na pewno nie spodziewałam się szyderstw i tego, że niektórzy się obrażą – inaczej tego focha nie potrafię nazwać. Zwłaszcza gdy przebiegłam swój pierwszy maraton. Im częściej biegałam, im dłuższe dystanse pokonywałam, tym niechęć była większa. Nie wszystkich – byłabym niesprawiedliwa – ale zadziwiająco wielkiej grupy osób. Mieli mi za złe rozmowy o bieganiu, wrzucanie na FB przebiegniętego kilometrażu czy zdjęć. Uwagi w stylu „nigdy nie będę biegać” – przesyłane mi przekazywane niezależnie od temu rozmowy były na porządku dziennym. Tak samo jak nieprzyjemne uwagi, że nie mam prawa chwalić się tym, co osiągnęłam, bo nic nie osiągnęłam. Tu też – im bardziej zaawansowane było to bieganie, tym reakcja „znajomych” ostrzejsza. Miałam ochotę zacząć krzyczeć – to ile kilometrów muszę przebiec? I w jakim tempie? Żeby mieć, do cholery, prawo upublicznić swoje zdjęcia z biegu? I wreszcie doszłam do wniosku, że nie w tym rzecz co robię, bo choćbym się zajechała, i tak znajdą się niezadowoleni czy krytykujący. Zirytowana przeprowadziłam parę ostrych rozmów, liczba moich znajomych się zmniejszyła znacząco. Ja rozmowy o bieganiu ograniczyłam do najbliższych świrusów, zapalonych tak jak ja. Zdjęcia i meldunki wrzucam dalej – bo mnie to motywuje. Jeśli ktoś ma problem z oglądaniem tego – to jest to jego problem, nie mój. Może mnie na portalach społecznościowych zablokować, usunąć czy ograniczyć widoczność moich postów.
 

Oczywiście, zaczęłam się zastanawiać, co jest przyczyną takiej postawy (poza moim wrednym charakterem, oczywiście). Zazdrość? Głupie. Nikomu nie zakazuję biegać. Cieszę się ze swoich osiągnięć w każdej dziedzinie, zwłaszcza jeśli są okupione dużym wysiłkiem. Nikogo też do biegania nie zmuszam.

A potem się poważnie zastanowiłam nad sobą. Bo ja też nie lubię biegaczy. Nie lubię tych, którzy robią maraton poniżej 4 godzin. Nie lubię tych, którzy swobodnie biegają w tempie 12 km na godzinę. Jak moja przyjaciółka, namówiona przeze mnie do biegania, swój pierwszy półmaraton przebiegła dwie minuty lepiej niż ja, trenując zaledwie 3 miesiące – oj, jak bardzo jej nie lubiłam!!! Mamy takie wyzwanie, polegające na przebiegnięciu 100 km w miesiąc, kolega zrobił połowę w dwa pierwsze dni. Też poczułam serdeczną niechęć. A dlaczego? BO JA TEŻ BYM TAK CHCIAŁA. Tak, jestem zazdrosna jak fix. Bo oni mają lepsze warunki i im lepiej wychodzi, a ja się muszę namęczyć, żeby osiągnąć to co mam. Im przychodzi bez wysiłku a ja tu umieram i dalej jestem w tyle.

Ale zaraz, zaraz. Czy aby na pewno dałam z siebie 100 procent? Czy solidnie się przygotowywałam czy raczej na zasadzie „jakoś to będzie?” Wyprułam żyły na tych ostatnich metrach czy machnęłam ręką? I jakoś zawsze tak wychodzi, że to nie było 100 procent. Że zawsze mogłam więcej, mocniej, solidniej. I moja zazdrość i niechęć bynajmniej nie jest spowodowana tym, co zrobił ktoś inny. ZAWSZE JEST SPOWODOWANA TYM, CZEGO NIE ZROBIŁAM JA SAMA. I moja złość mnie motywuje.

Więc teraz się już nie irytuję na tych, którzy reagują agresją na moje bieganie. Tym, którzy biegają, życzę satysfakcji z treningu i tego, by złość na mnie przekuła się w lepszy wynik. Tym, którzy tego nie robią, a najwyraźniej by chcieli – znajdźcie swoją pasję. Albo patrzcie na moje plecy.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Gdy w życiu zderzysz się ze ścianą

Zbliża się kwiecień i kolejny maraton. Ostatni w wyzwaniu, ostatni potrzebny do zdobycia korony polskich maratonów. Ale czy ostatni w ogóle? Nie sądzę. Raczej będę chciała zwiększyć wyzwanie i podejść do dystansu ultramaratońskiego, na początek pewnie 66 km. Zastanawiacie się dlaczego – bo też i moje bieganie zaczyna wyrastać ponad sportowe hobby, a przybiera postać z tych, co to ludzie kręcą sobie kółko przy skroni. Znaczy – świr. Sama się zastanawiałam. Długo i wielokrotnie, bo co jak co, ale długie dystanse sprzyjają refleksji.
Dlaczego w ogóle zaczęłam biegać maratony? Pierwszy był prosty jak barszcz – namówiła mnie koleżanka. Absolutnie nie wiedziałam, na co się piszę, ale pobiegłam dla towarzystwa. Na 25. kilometrze złapałam kontuzję. Wtedy wydawało mi się, że wykluczającą dalszy bieg. Teraz nie jestem już taka pewna. Bolało, owszem, nie mogłam ruszać nogą – ale czy to wykluczało dalszy bieg? Na tamtym etapie mojej motywacji – tak. Na etapie, na którym jestem obecnie pewnie dociągnęłabym do końca. Bo jedno, czego się nauczyłam, biegając to to, że maratonu nie biegniesz ciałem. Biegniesz go sercem i głową. Widzieliśmy podobną rzecz wszyscy, gdy Justyna Kowalczyk zdobyła swój złoty medal, biegnąc na 10 km ze złamaną stopą. Wszystkim niedowiarkom, którzy kręcą nosem „nie wiadomo, jak z tą złamaną stopą było” powiem – jest taka granica determinacji, że ból się nie liczy. Jeśli poświęcasz czemuś kilka lat, podporządkowujesz życie swoje i ważnych dla siebie osób, pokonujesz ból i zmęczenie to nie zrezygnujesz tylko z powodu złamanej stopy. I wierzcie mi – nie chodzi o kasę, jaką Kowalczyk zarabia.
Ja tego swojego pierwszego maratonu nie przebiegłam. Niezależnie od przyczyn – nie dałam rady. Gorycz klęski była ogromna. Dół psychiczny jeszcze większy. Taki, że nie chcę poczuć nic podobnego nigdy w życiu. Czułam, że nie nadaję się do niczego i że można mnie wyrzucić na śmietnik. Że wszystkie życiowe porażki są uzasadnione, bo przecież..patrz jak wyżej. I wtedy postanowiłam, że ja wszystkim jeszcze pokażę. Pomógł kolega rehabilitant i za trzy miesiące ponownie stanęłam na starcie. Miałam motywację dodatkową, osobistą, nie sportową. Pomyślałam sobie, że jak uda mi się pokonać ten cholerny maraton, to i to drugie mi się uda…Ostatnie 6 kilometrów biegu pokonałam z zaciśniętymi zębami i jednym zdaniem w głowie „choćbym się miała kurwa czołgać, to dotrwam do mety”. Udało się. Linię mety mijałam płacząc i śmiejąc się jednocześnie. I wiecie co? Tę drugą rzecz również udało mi się zrobić. Okazało się, że wystarczy spróbować i wcale nie było to tak trudne i nieosiągalne jak mi się wydawało.  I na całą resztę swojego życia też zaczęłam tak patrzeć – jeśli bardzo tego chcesz, to wystarczy zacisnąć zęby i iść do przodu. Może powoli, może właśnie ze łzami w oczach, może pokonując ból i rezygnując z innych rzeczy, ale da się. W ostatnim Newsweeku przeczytałam wywiad z lekarzem naszej kadry olimpijskiej, Robertem Śmigielskim – i znalazłam to samo. „Ktoś dochodzi do ściany w życiu prywatnym, wydaje mu się, że nic się nie da. A gdy pokonuje w sporcie kolejne bariery, to sam widzi, że się da: pół roku temu nie mogłeś złamać 50 minut na 10 km, a teraz możesz. To zależy od ciebie. Możesz pokonać każdą przeciwność losu, wszystko jest w twoich rękach”. Ta determinacja wydaje się nawet momentami autodestrukcyjna, bo przecież trzeba bardzo nienawidzieć siebie, żeby tak się katować, przekraczać granice możliwości własnego organizmu – czyż nie?
I tu dochodzimy do najważniejszego – co trzeba mieć w głowie, żeby się tak męczyć? To samo, co mają ci, którzy chleją wódę i ćpają – niedobór. Uczuć, pewności siebie, bliskości. Albo nadmiar emocji czy kompleksów. Bieganie, w ogóle sport wymagający wykraczania poza swoją strefę komfortu jest ekwiwalentem, lekarstwem i sposobem na zapomnienie.  „Zdecydowałam wtedy, że lekarstwem na moją niemoc będzie pogoń za wyrafinowanym, ekstremalnym marzeniem wymagającym totalnego przekonania i pasji. Marzeniem tak wielkim, że nie mogłabym go spełnić bez absolutnego przekonania o jego słuszności ”– mówi w jednym z wywiadów Diana Nyad. To ta kobieta, która jako 64-latka przepłynęła z Kuby na Florydę. 177 km. Jednym ciągiem. Jako pierwszy człowiek. Udało jej się to po kilku nieudanych próbach. A czym była ta niemoc? Traumą po tym, że Diana była molestowana jako dziecko. Inaczej zawodniczka nie była sobie w stanie z tym poradzić. 177 km w wodzie było odpowiednim lekarstwem.
Nie twierdzę, że wszyscy biegacze długodystansowi byli molestowani w dzieciństwie. Ale większość z nich, zwłaszcza tych, którzy biegają amatorsko, w ten sposób radzi sobie z rzeczywistością. Rzeczywistością, która inaczej przerasta i przytłacza. Na longu, kiedy boli cię już każdy mięsień i czujesz każdy oddech wszystko zaczyna nabierać odpowiednich proporcji i właściwego znaczenia. Smutek przestaje być nieznośny, gniew zaślepiający, agresja znika. Śmiało można powiedzieć, że bieganie jest terapią – może tylko nieco tańszą i nieco bardziej męczącą niż ta u psychoterapeuty.
 

 

wtorek, 28 stycznia 2014

Dlaczego lubię biegać zimą


Moje ostatnie bieganie wyglądało tak:

1.      Spojrzenie przez okno: słońce, śnieg, -9. „Eee, może by nie wychodzić? Zimno, biegałam wczoraj, bolą mnie nogi, znowu trzeba na siebie tyyyyyle zakładać”

2.      No dobra. Ale króciutko, naprawdę.

3.      (Już na zewnątrz) O, cieplej niż wczoraj! Nie pizga złem! No to do zalewu i z powrotem (6 km).

4.      Po 340 metrach (pierwsze czerwone światło): „ciut ciężko się biega w tych zaspach…”

5.      Po 2,5 km: no dobra, to zrobię tylko pętelkę dookoła zalewu i zaraz wracam.

6.      Po 7 km i dwóch pętelkach przez zaspy nieskażone ludzką stopą: „Ale (wdech) super (wydech) się biega (wdech) po tych (wydech) cholernych zaspach (zadyszka, 94 %hr max)

7.      Po 10 km, ślzgając się po lodzie (zdecydowanie potrzebuję nowych butów do biegania): chyba jednak nie zrobię dziś długiego wybiegania.

8.      11,2 km, jeszcze 340 metrów do domu: Chyba mam zawał.

9.      Pod klatką, na oczach zdumionych sąsiadów: Ale było zajebiście!!!

To moja trzecia biegowa zima i może dlatego, że swoją „karierę” biegową zaczęłam właśnie od tej pory roku, do biegania zimą mam olbrzymi sentyment. I uważam, że nic tak dobrze nie przygotuje do wiosennego sezonu jak przetrenowana zima. I to przetrenowana w terenie, nie na bieżni, nie nie!

Tak naprawdę są tylko dwie rzeczy, które odstraszają od zimowego biegania. Ale waga tych argumentów jest niebagatelna. Po pierwsze – temperatura. Gdy człowiek wychodząc w kożuchu, owinięty trzema szalikami, w kozakach i futrzanej czapce i tak trzęsie się z zimna, nawet nie chce sobie wyobrażać wychodzenia tylko w biegowych ciuchach i adidaskach. Po drugie – lód, ślisko albo śnieg, zaspy, niestabilne podłoże…niebezpiecznie i łatwiej o kontuzje. W Krakowie dochodzi powód trzeci, czyli zanieczyszczenie powietrza spowodowane paleniem w okolicznych piecach różnymi syfami. A jednak wciąż uważam, że zimą biegać należy. Dlaczego?
 
 
 
 
Wbrew pozorom bieganie przy niskich temperaturach jest przyjemniejsze niż przy upałach. Przy współczesnej technologii używanej do tworzenia treningowych ciuchów wcale nie musisz zakładać na siebie ton odzieży, żeby czuć się komfortowo. Organizm się nie przegrzewa, nie odwadniam się po 10 km, biegnie mi się swobodnie i pewnie. Oczywiście jeśli zignoruję nieustanne lanie się z nosaJ Pierwszą swoją zimę przebiegałam w bawełnie i swetrze z owczej wełny i teraz nawet myślę o tym z sentymentem.
Po drugie – w terenie jest zdecydowanie mniej spacerowiczów/rolkarzy/rowerzystów, nawet biegaczy. Lubię samotne ścieżki, więc mnie to pasi, tylko ja i zamarznięty zalew.
Po trzecie – bieganie zimą to świetny trening siłowy. Właśnie przez to niestabilne podłoże, zapadanie się w śniegu, ślizganie, brodzenie po zaspach. To wszystko sprawia, że nie robisz rewelacyjnych czasów, ale za to wzmacniasz mięśnie nóg i pośladków. Brodzenie po zaspach wymaga większego wysiłku, więc robisz to na wyższym tętnie, ale za to potem, gdy wrócisz na „normalny” asfalt, będzie się biegło lekko i przyjemnie. I znacznie szybciej niż przed sezonem zimowym. Doświadczyłam tego zeszłej zimy, kiedy po sezonie brodzenia po kolana w śniegu pojechałam na pierwszy wiosenny półmaraton do Paryża i wykręciłam czas o 21 minut lepszy niż w ostatnim swoim biegu na tym samym dystansie.
Po czwarte – bieganie zimą sprawia nieziemską satysfakcję. Głównie spowodowaną tym, że pokonało się swojego lenia i wyszło z domu! Miny ludzi, których mijam – ja w polarowej bluzie i geterkach a oni zamknięci w swoich metalowych puszkach i okutani po czubki uszu – bezcenne J A jeszcze jak się na swojej drodze spotka podobnego świra, który zapyla przy -13 życie od razu staje się piękniejsze.
I tym optymistycznym akcentem …mam nadzieję, że spotkamy się na śniegu.