No i bach! Ostatnio podjęłam dwie ważne decyzje związane z
bieganiem. Jedną przemyślaną bardzo gruntownie, drugą absolutnie spontanicznie,
w ciągu trzech sekund. Pierwsza to rezygnacja z tegorocznego udziału w biegu na
66 km na Festiwalu Biegowym w Krynicy. Druga to wzięcie udziału w Biegu
Katorżnika.
Może najpierw o rezygnacji. Ultramaraton chodzi za mną od
dłuższego czasu, a w tle głowy gdzieś się przewija Bieg Granią Tatr. Stąd
Krynica. Ale przyznaję, że ostatnio bieganie, nawet na 10 km sprawia mi sporą
trudność, zebrać się jest mi strasznie ciężko i mimo, że biegam trzy razy w
tygodniu, dystanse nie są za długie. Podbiegów nie lubię i mi ewidentnie nie
leżą, więc z uporem maniaka wybieram też trasy pod górę. A podczas wyjazdu
służbowego w okolice Gorlic postanowiłam wykorzystać teren i potrenować podbiegi.
I przyznaję – nie wyrabiam. Wybierając się na zielony szlak w Magurskim Parku
Narodowym miałam ambicję biec 4 minuty i
minutę maszerować . Bardzo szybko zmieniłam kolejność na minutę biegu i 4 minuty
marszu, a po kilometrze myślałam, że dostanę zawału. Wiem, nie powinnam
zaczynać od forsownego startu, nie wspominam o bieganiu w samo południe przy
niemal 30 stopniach, ale niestety biegi w takich warunkach się zdarzają, więc i
trening w takich warunkach jest potrzebny. Podsumowując – jeżeli przy niecałych
5 km biegania pod górę nie wyrabiam wydolnościowo, a co gorsza – nawala mi
kręgosłup lędźwiowy, to znaczy, że nie jestem przygotowana. Przy całej mojej
skłonności do brawury więc postanowiłam odpuścić w tym roku i przedefiniować
swój trening. Zainwestować w kijki. I zrobić sobie najpierw ultra po płaskim,
zanim nauczę się biegać po górach.
Nie wiem czemu, ale być może sfrustrowana odłożeniem planów
przyjęłam natomiast bez wahania propozycję koleżanki udziału… w Biegu
Katorżnika. Koleżanka szukała kogoś do drużyny, bo start był zorganizowany, a
czwarta uczestniczka odpadła. Nie zastanawiałam się nawet trzy sekundy, tym
bardziej, że bieg dostałam all inclusive – z dojazdem, opłaconym startem,
wyżywieniem i zakwaterowaniem. Mętnie wiedziałam, czym jest Katorżnik – a, taki
bieg po chaszczach i błocie. I w ten sposób na dwa tygodnie przed biegiem
znalazłam się w drużynie startującej – jak potem sobie wyczytałam – w jednym z
najcięższych biegów terenowych.
Szczerze wam powiem, że gdybym zdawała sobie bardziej sprawę
z tego, jak wygląda Katorżnik, to bym się nie zdecydowała na udział. Co prawda
podczas samego biegu ani przez chwilę nie przemknęło mi przez głowę żeby się
poddać, nie miałam też fazy takiej jak na maratonie „tu się położę i tak będę
leżeć”, ale w trakcie było momentami okropnie. Przerażenie zaczęło mnie trzepać
dopiero w niedzielę po biegu, jak nie mogłam spać ze strachu, bo cały czas mi
się wydawało, że wpadam w wodę. Tym bardziej nie wiem, jak udało mi się pokonać
pierwsze kilometry, które były w wodzie, momentami zakrywającej głowy
najwyższych zawodników (ja, przypominam, mam 157 cm wzrostu. Pływać, żeby było
śmiesznie, nie umiem). Żeby była jasność – zapytałam koleżankę, czy trzeba
umieć pływać. Odpowiedziała że nie, że można wodę spokojnie przejść nie mocząc
włosów. Nie wzięła pod uwagę, że trasę ciut zmieniono, polało trochę deszczem i
sru!
No dobra – przerażona zrobiłam się już dzień przed biegiem,
na miejscu, jak zobaczyłam zawodników. Wielkie, przypakowane chłopiska,
żołnierze, komandosi, policjanci… Zaczęłam szczękać zębami , mam nadzieję, że
otoczenie nie widziało, a gorzej było rano, gdy zobaczyłam start pierwszej
grupy. Katorżnik zaczyna się bowiem od mojego koszmaru, czyli skoku do wody. I
to trzeba skakać szybko, bo za tobą jest tłum ludzi, którzy cię zaraz zepchną. A
jak staniesz za wszystkimi, to będziesz musiała pokonywać wodę sama, a już
zdążyłam zauważyć, że ten pierwszy kilometr przez jezioro, wzdłuż linii trzcin
pokonuje się grupą. Jeden zawodnik trzyma ręce innym na barkach i tak ni to
płyną, ni przepychają się przez błoto. To była moja nadzieja i dlatego
wystartowałam jak z pieprzem. Udało się, z pomocą koleżanki z drużyny, która
mnie złapała jak się poślizgnęłam i panów dookoła, którzy mimo pośpiechu dbali
o to, żebym się nie ześlizgnęła pod wodę.
Od razu chciałam zauważyć, że Katorżnik, przy całych swoich
trudnych warunkach jest najbardziej dżentelmeńską imprezą w jakiej zdarzyło mi
się brać udział. Jeden pomaga drugiemu, i nie tylko panowie paniom, ale i panie
panom i w ogóle wszyscy wszystkim. Gdy szliśmy przez trzciny, głębokie rowy
melioracyjne i bagienko, ten, który szedł z przodu, podawał rękę tym, którzy
idą z tyłu. Ci z tyłu z kolei popychali tych z przodu, gdy trzeba było wdrapać
się na wysoki śliski brzeg. Z czułością wspominam niemieckiego zawodnika,
którego po wyjściu z trzcin, kiedy było trzeba przepłynąć kawałek jeziora,
poprosiłam o pomoc. Kazał mi tylko się złapać i przeholował do pomostu. Na
który, swoją drogą, te kilka metrów trzeba się było wdrapać po linie. Bardzo
byłam z siebie dumna, że mi się to udało bo pamiętam jak jeszcze rok temu, po
wszystkich moich kontuzjach z barkami w roli głównej miałam poważne problemy ze
zrobieniem zwykłej pompki. To znaczy, że plan treningowy wdrożony przez
trenerkę nad trenerkami, Franię, zdał egzamin J
Na czym polega Katorżnik? Mimo słowa „bieg” w nazwie
bieganie tu jest niewiele. A jak już było to czułam się szczęśliwa jak prosię w
deszcz. Głównie brodziłam w rowach melioracyjnych, w brudnej wodzie sięgającej
nawet do pasa, obijając się o znajdujące się w wodzie korzenie, kamienie i
konary. Wyrywałam nogi z błota albo na czworaka wyłaziłam na błotniste brzegi.
Nie zdobyłam się na to, żeby do tej wody czy błota skakać z brzegu, jak to
robili ci najszybsi, za bardzo się bałam tego, co w tej wodzie może być, po
prostu siadałam na brzegu i zsuwałam na czterech literach. Było zimno, nogi w
pewnym momencie straciły czucie, może to i dobrze bo przestałam czuć te
wszystkie zadrapania i siniaki, a ich kolekcję zgromadziłam sporą. Przestałam
się bać pijawek i innych zwierzątek (za to one mnie chyba się bały, bo nie
zaliczyłam ani jednej). Źle mi się zrobiło mniej więcej w połowie dystansu,
kiedy zostałam sama – nikogo przede mną, nikogo za mną. Nie wiedziałam, czy się
zgubiłam, czy jestem ostatnia… A jak w pewnym momencie zawisłam na konarze
przecinającym bagno, bo cholerne trzęsawisko nie chciało mi wypuścić drugiej
nogi to pomyślałam, że chyba tu jednak zostanę. Potem jednak chyba zaliczyłam
tzw. wkurw, bo jakoś udało mi się tę nogę wyszarpnąć i nawet przyspieszyłam.
Wbrew pozorom, były i zabawne momenty. Gdy tak lazłam sama
przez rowy widziałam, że niektórzy sobie skracali drogę i uprzyjemniali życie
biegnąc brzegiem, o czym świadczyła wydeptana ścieżka. Odczułam pokusę,
przyznaję. A potem sobie pomyślałam „chciałaś się taplać w błocie to się teraz
taplaj uczciwie i ciesz każdą minutą” J
Pełzłam też w pewnym momencie przez obrzydliwą, oślizgłą i pełną śmierdzącego
szlamu rurę. Gdyby była na początku, pewnie bym do niej nie wlazła, a tak było
mi wszystko jedno. Wyobraziłam sobie w tym momencie koleżankę, która się
brzydzi nawet wejść do morza – ją w tej rurze – i dostałam autentycznej
głupawki. Ludzie, którzy stali po drugiej stronie rury zobaczyli mnie
wypełzającą i płaczącą ze śmiechu. Miny widzów – bezcenne. Wypełzałam też z
trzęsawiska i udało mi się chwycić drzewa na brzegu. Niestety chłopak za mną
się poślizgnął i żeby się nie zsunąć, złapał mnie za pupę. Grzecznie przeprosił,
co ja skwitowałam radosnym „nie szkodzi, proszę częściej”.
Przed metą czekała jeszcze jakaś ciemna piwnica, zbita byle
jak z bali drabina, ale już w ogóle zapomniałam, że mam lęk wysokości – i parę
atrakcji typu czołganie się przez drut kolczasty i takie tam. A na mecie –
kilkukilogramowy medal w kształcie podkowy i uściski kolegów z drużyny. I myśl
– o ja cię!! Zrobiłam to! Na dodatek w 3 godz. i 9 minut. Na sporo ponad
godzinę przed dwiema pozostałymi koleżankami z drużyny. Dla których to nie był
pierwszy udział w Katorżniku.
Jestem z siebie dumna? Jestem. Dopiero w niedzielę, jak
opuściła mnie już adrenalina doszło do mnie, z iloma swoimi lękami musiałam
sobie dać radę. Woda, strach przed tym, że nie widzę, co mam pod nogami,
pijawki i robale, lęk wysokości. Przyznam, że nawet w trakcie nie myślałam o
tym, że się boję, refleksja przyszła znacznie później. Razem, oczywiście, z
chęcią powtórzenia wyzwania. I żelaznym postanowieniem, że do przyszłego roku
muszę nauczyć się pływać.
Z rzeczy technicznych – biegłam w zwykłej, czarnej,
bawełnianej koszulce z jaskraworóżowym napisem „Stara Rura” – wzięłam ją
specjalnie z myślą, że może nie będzie lepiej, ale na pewno śmieszniej. I było,
bo koszulka budziła powszechny entuzjazm. Dłonie uratowały mi rękawiczki
ogrodnicze, bez rękawiczek miałabym dwa befsztyki tatarskie. No i wielką
niespodziankę sprawiły mi buty. Na straty przeznaczyłam Nike freeruny, bo mi
źle robią przy bieganiu na długie dystanse. Buciki sprawiły się pierwsza klasa
– lekkie jak powietrze, z podeszwą, która gnie się w każdą stronę i bardzo
dobrze sprawdza się przy wspinaniu na nierównym terenie ze względu na
przyczepność. A co ważniejsze – po ostatniej kąpieli w jeziorze freeruny wyszły
w nieskalanym fluorescencyjnym różu J
Wrzucone po biegu do pralki wyglądają niemal jak nówki J