Tak, nie pomyliliście się. Nie lubię. Jak bardzo wiele osób.
Podział na „biegających” i „tych, co nie biegają” robi się coraz wyraźniejszy i
jest wprost proporcjonalny do popularności biegania. Mało tego – niechęć wobec
„epatowania” bieganiem deklarują także osoby, które biegają. Czasem ta niechęć
przeradza się wręcz w agresję. Dlaczego?
Jeszcze trzy lata temu nie biegałam – to pewnie już wiecie,
jeśli śledzicie tego bloga. Na wszystkich obozach aikido wymigiwałam się od
biegania, nawet trener się poddał. Inną sprawą jest, że nikt na tych obozach
nie pokazywał, jak biegać, żeby unikać kontuzji czy dyskomfortu. Mnie
zniechęcał permanentny ból achillesów. Jak się okazało, dał się wyeliminować
odpowiednimi ćwiczeniami i obuwiem, ale do tego doszłam znacznie później, przy
pomocy lepiej w tych sprawach obeznanych specjalistów. Nie w tym rzecz jednak.
Gdy nie biegałam, ci, którzy biegali, wyrażali swoją niechęć i dezaprobatę. Nie
dziwię się – oni zapylali o 6 rano, ja smacznie spałam. Nie mogłam więc zrozumieć,
dlaczego, gdy zaczęłam biegać, dezaprobata tych osób wzrosła. „Halo” – miałam
ochotę powiedzieć –„ w końcu robię to, co chcieliście, żebym robiła. O co
kaman?”. Na pewno nie spodziewałam się szyderstw i tego, że niektórzy się
obrażą – inaczej tego focha nie potrafię nazwać. Zwłaszcza gdy przebiegłam swój
pierwszy maraton. Im częściej biegałam, im dłuższe dystanse pokonywałam, tym
niechęć była większa. Nie wszystkich – byłabym niesprawiedliwa – ale
zadziwiająco wielkiej grupy osób. Mieli mi za złe rozmowy o bieganiu, wrzucanie
na FB przebiegniętego kilometrażu czy zdjęć. Uwagi w stylu „nigdy nie będę
biegać” – przesyłane mi przekazywane niezależnie od temu rozmowy były na porządku
dziennym. Tak samo jak nieprzyjemne uwagi, że nie mam prawa chwalić się tym, co
osiągnęłam, bo nic nie osiągnęłam. Tu też – im bardziej zaawansowane było to
bieganie, tym reakcja „znajomych” ostrzejsza. Miałam ochotę zacząć krzyczeć –
to ile kilometrów muszę przebiec? I w jakim tempie? Żeby mieć, do cholery, prawo
upublicznić swoje zdjęcia z biegu? I wreszcie doszłam do wniosku, że nie w tym
rzecz co robię, bo choćbym się zajechała, i tak znajdą się niezadowoleni czy
krytykujący. Zirytowana przeprowadziłam parę ostrych rozmów, liczba moich
znajomych się zmniejszyła znacząco. Ja rozmowy o bieganiu ograniczyłam do
najbliższych świrusów, zapalonych tak jak ja. Zdjęcia i meldunki wrzucam dalej
– bo mnie to motywuje. Jeśli
ktoś ma problem z oglądaniem tego – to jest to jego problem, nie mój. Może mnie
na portalach społecznościowych zablokować, usunąć czy ograniczyć widoczność
moich postów.
Oczywiście, zaczęłam się zastanawiać, co jest przyczyną
takiej postawy (poza moim wrednym charakterem, oczywiście). Zazdrość? Głupie.
Nikomu nie zakazuję biegać. Cieszę się ze swoich osiągnięć w każdej dziedzinie,
zwłaszcza jeśli są okupione dużym wysiłkiem. Nikogo też do biegania nie
zmuszam.
A potem się poważnie zastanowiłam nad sobą. Bo ja też nie
lubię biegaczy. Nie lubię tych, którzy robią maraton poniżej 4 godzin. Nie
lubię tych, którzy swobodnie biegają w tempie 12 km na godzinę. Jak moja
przyjaciółka, namówiona przeze mnie do biegania, swój pierwszy półmaraton
przebiegła dwie minuty lepiej niż ja, trenując zaledwie 3 miesiące – oj, jak
bardzo jej nie lubiłam!!! Mamy takie wyzwanie, polegające na przebiegnięciu 100
km w miesiąc, kolega zrobił połowę w dwa pierwsze dni. Też poczułam serdeczną
niechęć. A dlaczego? BO JA TEŻ BYM TAK CHCIAŁA. Tak, jestem zazdrosna jak fix.
Bo oni mają lepsze warunki i im lepiej wychodzi, a ja się muszę namęczyć, żeby
osiągnąć to co mam. Im przychodzi bez wysiłku a ja tu umieram i dalej jestem w
tyle.
Ale zaraz, zaraz. Czy aby na pewno dałam z siebie 100
procent? Czy solidnie się przygotowywałam czy raczej na zasadzie „jakoś to
będzie?” Wyprułam żyły na tych ostatnich metrach czy machnęłam ręką? I jakoś
zawsze tak wychodzi, że to nie było 100 procent. Że zawsze mogłam więcej,
mocniej, solidniej. I moja zazdrość i niechęć bynajmniej nie jest spowodowana
tym, co zrobił ktoś inny. ZAWSZE JEST SPOWODOWANA TYM, CZEGO NIE ZROBIŁAM JA SAMA.
I moja złość mnie motywuje.
Więc teraz się już nie irytuję na tych, którzy reagują
agresją na moje bieganie. Tym, którzy biegają, życzę satysfakcji z treningu i
tego, by złość na mnie przekuła się w lepszy wynik. Tym, którzy tego nie robią,
a najwyraźniej by chcieli – znajdźcie swoją pasję. Albo patrzcie na moje plecy.
Przeczytałam całego Twojego bloga i jestem pod dużym wrażeniem.
OdpowiedzUsuńAle padłam przy tekście o 10 minutowym spacerze i oszczędzaniu się w "naszym wieku". Ja nie lubię aerobiku, nie lubię ćwiczeń na mięśnie nóg, rąk, brzucha, nie lubię głośnych instruktorek i głośnej muzyki. Skończyłam 40 lat i poszłam "tylko zobaczyć" na aerobik. W dżinsach ćwiczyłam, bo nie mogłam usiedzieć. I chodzę od października. Efekty - do końca lutego stała waga, lekkie zniechęcenie, ale ćwiczę, mimo anemii raz w tygodniu. Nagle 3 tygodnie temu waga drgnęła, a tydzień temu waga zaczęła spadać w zastraszającym tempie. W ciągu miesiąca, bez szczególnych zmian w diecie odeszło 6 kilo. Oczom nie wierzyłam dzisiaj (a wczoraj przy przysiadach miałam mroczki w oczach, a przy brzuszkach stękałam, jak na anemika przystało:) )
Rozpisałam się, ale pomyślałam, że ty zrozumiesz i podzielisz moją radość, w odróżnieniu od negatywnych osób, które próbują mój zapał i radość zgasić swoją chyba własnie zazdrością, że ja coś robię, a oni nie.
Ludka, pewnie że rozumiem, jeszcze jak! Nie cierpię ludzi, którzy zamiast cieszyć się czyjąś radością próbują utwierdzić nas w przekonaniu, że "to się na pewno nie uda". Jeśli czegoś bardzo chcesz, to uda się to na pewno. Gratuluję znalezienia nowej pasji i tego, że daje ci to radość. Powodzenia!
OdpowiedzUsuń