wtorek, 20 maja 2014

Przysięgam, nigdy więcej!



Od mojego ostatniego wpisu minęło trochę czasu i...dwa maratony. Pierwszy w Dębnie – bardzo ciężki z przyczyn fizjologiczno – psychicznych. I następny, przebiegnięty w 6 tygodni później, dla rozrywki, w świetnym humorze, z uśmiechem na paszczy i absolutnym szczęściem. Dwa biegi, podczas których znowu sobie przewartościowałam wszystko i pomiędzy którymi musiałam znaleźć odpowiedź na pytanie: czy chcę jeszcze biegać maratony czy nie?

Dębno przebiegłam TYLKO i wyłącznie dlatego, że kończyłam nim Koronę Maratonów Polskich. Byłam w bardzo kiepskiej kondycji fizycznej – na miesiąc przed się rozchorowałam i dwa tygodnie spędziłam na antybiotykach, leżąc w łóżku i nie rozmawiając z nikim, bo odjęło mi głos. Ledwo wstałam z łóżka, wsiadłam w samolot i pojechałam za granicę, na dwa seminaria aikido. Obce miejsca (no, powiedzmy nie tak bardzo), inne jedzenie, godziny zwiedzania i łażenia po miastach Katalonii i Andaluzji w temperaturze powyżej 30 stopni, ciężki trening aikido i bieganie, bo przecież maraton blisko. Wyłączyłam myślenie, że przecież jestem osłabiona po chorobie, że przecież się tak nie da wejść od razu w wysokie obroty – i robiłam 20 km biegu po czym szłam na kilka godzin tłuczenia się po macie. W efekcie wróciłam do Polski na tydzień przed Dębnem i padłam. Dosłownie. Ścięło mnie z nóg. Byłam w stanie tylko spać. Nie biegałam, nie chodziłam na siłownię  i pojechałam tak do Dębna. Koszmarnie słaba i zmęczona i na dodatek z limitem czasu 5 godzin i wiszącym jak miecz Damoklesa mi nad głową, że jak nie przebiegnę, to te kilka miesięcy pracy pójdą się paść. Pomogła mi rozmowa z przyjaciółką, Martą, którą sobie zresztą wspominałam w trakcie biegu: „A co się stanie jak nie dobiegnę? A co się stanie, jak nie zrobię tej korony? Wielokrotnie w ciągu tych kilku miesięcy przekroczyłam swoje ograniczenia, NIC NIKOMU NIE MUSZĘ UDOWADNIAĆ”. Pomogło, bo cały czas jednak czułam, że udowadniać muszę. Słowa Marty powtarzałam sobie na trasie, licząc kilometry i minuty do końca, często bliska płaczu. I dobiegłam!!! Na 8 minut przed limitem, robiąc czas tylko o 7 minut lepszy niż na swoim pierwszym maratonie. Ale w trakcie biegu, między na zmianę przekleństwami, błaganiem „jeszcze tylko następny kilometr” i obietnicami „przysięgam, to już ostatni twój maraton, nigdy więcej” robienie jakiegokolwiek czasu znajdowało się na szarym końcu moich priorytetów. 
Dębno. Łatwo nie było


No więc dobiegłam. Zdobyłam. Zostałam zweryfikowana, medal i dyplom zdobywczyni Korony Polskich Maratonów przyszedł pocztą ( wywołując zresztą fontannę łez) – I CO TERAZ? Biegać te maratony czy spełnić swoją obietnicę, że to był ostatni? Czy – mając w pamięci to, jak ciężko jest na trasie, będę w stanie na następnym znaleźć w sobie motywację aby dotrzeć do mety? Bo już wiem, nie muszę nic nikomu udowadniać. Swoje ograniczenia pokonałam. Ci, którzy twierdzą że te moje 4 godziny z grubym hakiem to nie jest bieganie a z takim czasem nie mogę się nazywać maratończykiem i tak będą tak myśleć, choćbym biegała na uszach. Więc po co? Bo...podczas tych kilku godzin do mnie dociera, co jest w życiu ważne. Dla mnie ważne, nie dla innych. Bo...jestem biegaczem samotnikiem. Im dłużej biegam sama, tym mniej lubię ludzi i świat. Bieganie w maratonie, kiedy wszystko mnie boli i muszę przełamać protest swojego ciała pokazuje mi, że ludzie są fajni a życie piękne. Nawet ci niefajni są fajni, bo dzięki nim można docenić resztę. Bo...jestem leniem i robiąc samodzielny trening nigdy nie zmęczę się tak bardzo, żeby osiągnąć stan świadomości, w którym osiągam to, co napisałam wyżej. No więc stanęłam ponownie na starcie, tym razem w rodzinnym mieście, Krakowie.

Biegłam bez wewnętrznego przymusu. Towarzysko, bo biegło mnóstwo znajomych i przyjaciół, bo inni znajomi i przyjaciele kibicowali na trasie. Oczywiście – w trakcie NIE BYŁO MIŁO. Tak od 30. kilometra. Głupie rzeczy wtedy człowiekowi pomagają. Obok trasy stała karetka, biegacza na noszach pakowali do środka. Przemknęło mi przez głowę „A jakbym tak zemdlała to nie musiałabym robić tych ostatnich kilometrów”. Kuszące. A potem, jak ostrogą: halo, halo, a medal? Najładniejszy jaki widziałam? I myśl o tym głupim kawałku wygrawerowanego metalu, który dostaje każdy, kto ukończy bieg, pociągnęła mnie dalej. Na 33. kilometrze stała koleżanka, Ola – ta sama, która mnie namówiła na robienie korony maratonów. Dała mi red bula i wodę i jej też przyrzekłam, że to mój ostatni maraton. Ale jak to? – zapytała Ola – a Medoc? Faktycznie, obiecałam jej wspólny bieg w Medoc. – No dobra, ale Medoc będzie naprawdę ostatni powiedziałam i sama z siebie się zaczęłam śmiać. Na 40. kilometrze stał znajomy strażak i robił mi zdjęcia – „już blisko” powiedział. Zaraz potem w słuchawkach zabrzmiało mi „Don’t stop mi now” Queen i jak sobie wyobraziłam siebie, ledwo powłóczącą nogami, śpiewającą „don’t stop me”, to tez nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać.

No więc tak – dobiegłam. Czas 4:41. Kiepścizna, ktoś powie. O 11 minut lepiej niż Dębno przed 6 tygodniami. O minutę lepiej, niż Cracovia w zeszłym roku. Czy czas jest ważny? Dla mnie niekoniecznie. Ważne, że znowu się uchetałam jak orka, znowu przewartościowałam system i odkopałam olbrzymie pokłady radości. Czy przebiegnę następny maraton – zdecydowanie tak. Ciekawa jestem, czy nastąpi ten moment, kiedy w końcu całe te 42 kilometry przebiegnę z przyjemnością. Czy przystąpię do Biegu Siedmiu Dolin na 66 kilometrów we wrześniu tak jak sobie założyłam? Pewnie tak. Nawet, jeżeli miałabym nie przebiec – to choćby po to, żeby znowu się czegoś o sobie nauczyć.  

Cracovia. Radość z przyjaciółmi na mecie. I jak tu nie biegać?