poniedziałek, 7 lipca 2014

Powód do dumy


Będzie z grubej rury – jesteście aroganccy? Ja jestem. A na pewno bywam. Ostatnio to u siebie zauważyłam i zrobiło mi się wstyd.

A o co chodzi? Oczywiście o bieganie. W moim przypadku chodzi o dystans, ale w grę może wchodzić dystans czy czas czy liczba zdobytych medali – cokolwiek, przez co zaczynasz patrzeć pobłażliwie i z góry na tych, którzy biegają mniej czy wolniej. Kiedyś czytałam żartobliwą listę tego, po czym poznać biegacza. Jednym ze zdań było: używa słów „tylko” i „10 km” w jednym zdaniu. Obśmiałam się z tego jak norka, bo oczywiście zauważyłam u siebie też taką tendencję. Ale ostatnio uświadomiłam sobie, jakie to bardzo aroganckie właśnie. A co jak co, ale osób z nadętym ego naoglądałam się już wystarczająco w swoim życiu i nie mam ochoty dołączać do tego grona.  Dlatego jak ktoś mnie usłyszy mówiącą „to tylko 5 km” albo, nie daj boże „to przecież krótki dystans” to ma moje pozwolenie, żeby dać mi w łeb.

Co mnie skłoniło do takich przemyśleń? Parę razy ostatnio miałam okazję uczestniczyć w biegach na dystansach, na których zwykle nie biegam. 4,5 km w Puszczy Niepołomickiej w ramach akcji Polska Biega, impreza stricte rodzinna i dla tych, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z bieganiem. Interrun w Krakowie, na 5 i 10 km, gdzie tym razem kibicowałam. I bieg „W pogoni za żubrem” znowu w Niepołomicach, na 8 i 15 km. W „Polska biega” biegłyśmy z koleżanką i jej córką, w tempie dziecka, wolniejszym niż nasze zwykłe i ze zdumieniem zobaczyłam, że te 4,5 km to dla niektórych strasznie dużo. A tempo joggingu, przy którym my swobodnie rozmawiałyśmy, to dla nich za szybko. I gdy próbował nas wyprzedzić młody facet o słusznej tuszy, sapiący jak lokomotywa – ambitny strasznie i równie mocno zmęczony -zapytałam siebie po raz pierwszy, czy te jego 4 km nie są ważniejsze niż moje maratony. Po raz drugi zadałam sobie to samo pytanie stojąc tuż przed metą Interrun, jak widziałam ludzi kończących bieg na 5 km. Czerwonych, zziajanych, wykończonych, czasem ze łzami w oczach walczących o te ostatnie metry. Zaimponowała mi ich walka i też się tam troszeczkę popłakałam, na szczęście byłam w ciemnych okularach i nikt nie widział. Z kolei przed startem w „Żubrze” stała obok mnie dziewczyna, która biegła na 8 kilometrów i głośno, mocno z siebie dumna opowiadała innej, debiutującej, że to już jej drugi maraton. „Halo, halo” – miałam ochotę zawołać „maraton, proszę pani, to 42 km z kawałkiem i żadnego innego dystansu nie masz prawa tak nazywać”. A może jeszcze potem ta pani powie, że jest maratończykiem?

I wtedy po raz trzeci do mnie dotarło, że powinnam się mocno stuknąć w głowę. Bo nie chodzi przecież o to, jak daleko czy jak szybko biegniemy – ważniejsze jest, ile to nas kosztuje i w jakim stylu to robimy. Jeśli ta dziewczyna z Żubra po tych 8 kilometrach powtarza sobie jak mantrę, że „przysięgam, to ostatni raz”, jeśli palą ją płuca i mięśnie i jeśli mimo to biegnie dalej aż do mety to ma wszelkie prawo do dumy. Chłopak, który wypruł obok mnie potrącając i przewracając innego biegacza (nawet się nie obejrzał) może i zrobił życiówkę. Ale czy powinien być z tego dumny? Mocno wątpię. Powodem do domy nie jest pokonywanie kilometrów czy sekund, ale pokonywanie siebie. Tak myślę.