Moje ostatnie
bieganie wyglądało tak:
1. Spojrzenie przez okno: słońce, śnieg,
-9. „Eee, może by nie wychodzić? Zimno, biegałam wczoraj, bolą mnie nogi, znowu
trzeba na siebie tyyyyyle zakładać”
2. No dobra. Ale króciutko, naprawdę.
3. (Już na zewnątrz) O, cieplej niż
wczoraj! Nie pizga złem! No to do zalewu i z powrotem (6 km).
4. Po 340 metrach (pierwsze czerwone
światło): „ciut ciężko się biega w tych zaspach…”
5. Po 2,5 km: no dobra, to zrobię tylko
pętelkę dookoła zalewu i zaraz wracam.
6. Po 7 km i dwóch pętelkach przez zaspy
nieskażone ludzką stopą: „Ale (wdech) super (wydech) się biega (wdech) po tych
(wydech) cholernych zaspach (zadyszka, 94 %hr max)
7. Po 10 km, ślzgając się po lodzie
(zdecydowanie potrzebuję nowych butów do biegania): chyba jednak nie zrobię
dziś długiego wybiegania.
8. 11,2 km, jeszcze 340 metrów do domu:
Chyba mam zawał.
9. Pod klatką, na oczach zdumionych
sąsiadów: Ale było zajebiście!!!
To moja
trzecia biegowa zima i może dlatego, że swoją „karierę” biegową zaczęłam
właśnie od tej pory roku, do biegania zimą mam olbrzymi sentyment. I uważam, że
nic tak dobrze nie przygotuje do wiosennego sezonu jak przetrenowana zima. I to
przetrenowana w terenie, nie na bieżni, nie nie!
Tak naprawdę są tylko dwie rzeczy, które odstraszają od zimowego biegania. Ale waga tych argumentów jest niebagatelna. Po pierwsze – temperatura. Gdy człowiek wychodząc w kożuchu, owinięty trzema szalikami, w kozakach i futrzanej czapce i tak trzęsie się z zimna, nawet nie chce sobie wyobrażać wychodzenia tylko w biegowych ciuchach i adidaskach. Po drugie – lód, ślisko albo śnieg, zaspy, niestabilne podłoże…niebezpiecznie i łatwiej o kontuzje. W Krakowie dochodzi powód trzeci, czyli zanieczyszczenie powietrza spowodowane paleniem w okolicznych piecach różnymi syfami. A jednak wciąż uważam, że zimą biegać należy. Dlaczego?
Wbrew
pozorom bieganie przy niskich temperaturach jest przyjemniejsze niż przy
upałach. Przy współczesnej technologii używanej do tworzenia treningowych
ciuchów wcale nie musisz zakładać na siebie ton odzieży, żeby czuć się
komfortowo. Organizm się nie przegrzewa, nie odwadniam się po 10 km, biegnie mi
się swobodnie i pewnie. Oczywiście jeśli zignoruję nieustanne lanie się z nosaJ Pierwszą swoją zimę przebiegałam w
bawełnie i swetrze z owczej wełny i teraz nawet myślę o tym z sentymentem.
Po drugie –
w terenie jest zdecydowanie mniej spacerowiczów/rolkarzy/rowerzystów, nawet
biegaczy. Lubię samotne ścieżki, więc mnie to pasi, tylko ja i zamarznięty
zalew.
Po trzecie –
bieganie zimą to świetny trening siłowy. Właśnie przez to niestabilne podłoże,
zapadanie się w śniegu, ślizganie, brodzenie po zaspach. To wszystko sprawia,
że nie robisz rewelacyjnych czasów, ale za to wzmacniasz mięśnie nóg i
pośladków. Brodzenie po zaspach wymaga większego wysiłku, więc robisz to na
wyższym tętnie, ale za to potem, gdy wrócisz na „normalny” asfalt, będzie się
biegło lekko i przyjemnie. I znacznie szybciej niż przed sezonem zimowym.
Doświadczyłam tego zeszłej zimy, kiedy po sezonie brodzenia po kolana w śniegu
pojechałam na pierwszy wiosenny półmaraton do Paryża i wykręciłam czas o 21
minut lepszy niż w ostatnim swoim biegu na tym samym dystansie.
Po czwarte –
bieganie zimą sprawia nieziemską satysfakcję. Głównie spowodowaną tym, że
pokonało się swojego lenia i wyszło z domu! Miny ludzi, których mijam – ja w
polarowej bluzie i geterkach a oni zamknięci w swoich metalowych puszkach i
okutani po czubki uszu – bezcenne J A jeszcze jak się na swojej drodze
spotka podobnego świra, który zapyla przy -13 życie od razu staje się
piękniejsze.
I tym
optymistycznym akcentem …mam nadzieję, że spotkamy się na śniegu.