wtorek, 28 stycznia 2014

Dlaczego lubię biegać zimą


Moje ostatnie bieganie wyglądało tak:

1.      Spojrzenie przez okno: słońce, śnieg, -9. „Eee, może by nie wychodzić? Zimno, biegałam wczoraj, bolą mnie nogi, znowu trzeba na siebie tyyyyyle zakładać”

2.      No dobra. Ale króciutko, naprawdę.

3.      (Już na zewnątrz) O, cieplej niż wczoraj! Nie pizga złem! No to do zalewu i z powrotem (6 km).

4.      Po 340 metrach (pierwsze czerwone światło): „ciut ciężko się biega w tych zaspach…”

5.      Po 2,5 km: no dobra, to zrobię tylko pętelkę dookoła zalewu i zaraz wracam.

6.      Po 7 km i dwóch pętelkach przez zaspy nieskażone ludzką stopą: „Ale (wdech) super (wydech) się biega (wdech) po tych (wydech) cholernych zaspach (zadyszka, 94 %hr max)

7.      Po 10 km, ślzgając się po lodzie (zdecydowanie potrzebuję nowych butów do biegania): chyba jednak nie zrobię dziś długiego wybiegania.

8.      11,2 km, jeszcze 340 metrów do domu: Chyba mam zawał.

9.      Pod klatką, na oczach zdumionych sąsiadów: Ale było zajebiście!!!

To moja trzecia biegowa zima i może dlatego, że swoją „karierę” biegową zaczęłam właśnie od tej pory roku, do biegania zimą mam olbrzymi sentyment. I uważam, że nic tak dobrze nie przygotuje do wiosennego sezonu jak przetrenowana zima. I to przetrenowana w terenie, nie na bieżni, nie nie!

Tak naprawdę są tylko dwie rzeczy, które odstraszają od zimowego biegania. Ale waga tych argumentów jest niebagatelna. Po pierwsze – temperatura. Gdy człowiek wychodząc w kożuchu, owinięty trzema szalikami, w kozakach i futrzanej czapce i tak trzęsie się z zimna, nawet nie chce sobie wyobrażać wychodzenia tylko w biegowych ciuchach i adidaskach. Po drugie – lód, ślisko albo śnieg, zaspy, niestabilne podłoże…niebezpiecznie i łatwiej o kontuzje. W Krakowie dochodzi powód trzeci, czyli zanieczyszczenie powietrza spowodowane paleniem w okolicznych piecach różnymi syfami. A jednak wciąż uważam, że zimą biegać należy. Dlaczego?
 
 
 
 
Wbrew pozorom bieganie przy niskich temperaturach jest przyjemniejsze niż przy upałach. Przy współczesnej technologii używanej do tworzenia treningowych ciuchów wcale nie musisz zakładać na siebie ton odzieży, żeby czuć się komfortowo. Organizm się nie przegrzewa, nie odwadniam się po 10 km, biegnie mi się swobodnie i pewnie. Oczywiście jeśli zignoruję nieustanne lanie się z nosaJ Pierwszą swoją zimę przebiegałam w bawełnie i swetrze z owczej wełny i teraz nawet myślę o tym z sentymentem.
Po drugie – w terenie jest zdecydowanie mniej spacerowiczów/rolkarzy/rowerzystów, nawet biegaczy. Lubię samotne ścieżki, więc mnie to pasi, tylko ja i zamarznięty zalew.
Po trzecie – bieganie zimą to świetny trening siłowy. Właśnie przez to niestabilne podłoże, zapadanie się w śniegu, ślizganie, brodzenie po zaspach. To wszystko sprawia, że nie robisz rewelacyjnych czasów, ale za to wzmacniasz mięśnie nóg i pośladków. Brodzenie po zaspach wymaga większego wysiłku, więc robisz to na wyższym tętnie, ale za to potem, gdy wrócisz na „normalny” asfalt, będzie się biegło lekko i przyjemnie. I znacznie szybciej niż przed sezonem zimowym. Doświadczyłam tego zeszłej zimy, kiedy po sezonie brodzenia po kolana w śniegu pojechałam na pierwszy wiosenny półmaraton do Paryża i wykręciłam czas o 21 minut lepszy niż w ostatnim swoim biegu na tym samym dystansie.
Po czwarte – bieganie zimą sprawia nieziemską satysfakcję. Głównie spowodowaną tym, że pokonało się swojego lenia i wyszło z domu! Miny ludzi, których mijam – ja w polarowej bluzie i geterkach a oni zamknięci w swoich metalowych puszkach i okutani po czubki uszu – bezcenne J A jeszcze jak się na swojej drodze spotka podobnego świra, który zapyla przy -13 życie od razu staje się piękniejsze.
I tym optymistycznym akcentem …mam nadzieję, że spotkamy się na śniegu.
 
 
 
 
 
 
 

środa, 15 stycznia 2014

Nieuprzejma egoistka


Koleżanka zapytała mnie niedawno, czy od kiedy zaczęłam biegać, moje życie się zmieniło. A właściwie czy zmieniłam się ja jako osoba, bo bynajmniej nie chodziło o zmianę diety, mniej centymetrów w pasie czy mniej czasu spędzanego przed komputerem (telewizora nie mam od lat 20 i tego się będę trzymać). Zastanowiłam się i muszę przyznać – tak. Zmieniłam się. Mam też wrażenie, że są to zmiany, które tak zwany „ogół” ocenia negatywnie. 
 
 
 
 
 
Pierwsza, największa zmiana to podejście do problemów. Pierwszy przebiegnięty maraton dał mi świadomość, że jeśli czegoś bardzo chcę, to mogę to zrobić. Najważniejsze, to się nie poddać. Ile razy poddajemy się na samym początku, nawet nie podejmując próby osiągnięcia tego, o czym marzymy? Nie podejdziemy do tego fajnego chłopaka, bo na pewno on ma stado pięknych kobiet dookoła siebie i nie mam szans. Albo nie złożymy cv w wymarzonej firmie, bo teraz wiadomo, kryzys, i na pewno nie szukają nikogo do pracy. Nie zaczynamy, bo boimy się porażki. A przecież, gdybyśmy spróbowali, mielibyśmy cień szansy na sukces. Cień szansy to lepiej niż nic, które nam zostaje, jak nie podejmujemy próby. Pamiętam taką anegdotę o generale Wieniawie-Długoszowskim. Jako młody oficer, znany z pociągu do pięknych kobiet, Wieniawa miał zwyczaj podchodzić na ulicy do upatrzonej damy, grzecznie salutować i mówić „jestem porucznik Wieniawa – Długoszowski. Czy uczyniłaby mi pani ten zaszczyt i poszła ze mną do łóżka?”. Zapytany o efekty takiego postępowania Wieniawa wyznał, że w połowie przypadków dostaje po twarzy. Ale w połowie…”Per saldo i tak jestem in plus” podsumował wojskowy, znany zresztą ze swojego powodzenia u płci pięknej. Anegdota anegdotą, ale wiecie już chyba o czym mówię?

No więc pierwsza moja zmiana – próbować. Jasno określać swoje cele, drogę do nich i mieć determinację w ich realizacji. Determinacja to druga zmiana. Jeśli czegoś bardzo chcę, to znajduję sposób żeby to osiągnąć. W nikłym procencie okoliczności zewnętrzne rzeczywiście stoją na przeszkodzie. Bo jeśli naprawdę chcesz, to większość problemów rozwiążesz. Jeśli na pierwszy rzut oka wydaje ci się, że coś jest nie do zrealizowania i z tego rezygnujesz to znaczy, że nie chcesz wystarczająco mocno. Przykład? Wiele z moich koleżanek narzeka, że przytyły po ciąży. Żadna z nich nie robi NIC w kierunku schudnięcia. A ja będę się upierać, że osoba gruba jest gruba na własne życzenie.

Kolejna zmiana – ustalanie priorytetów.  Tak, to mieści się w kategoriach szukania drogi do celu. Mam kontuzję kolana na przykład. Mogę z nią od biedy pobiec ok. 20 km. Ważniejszy jest dla mnie maraton w kwietniu czy półmaraton w listopadzie? Owszem, pobiegnę w listopadzie, ale bynajmniej tym kontuzji nie wyleczę. Więc biec, czy zrezygnować, szykując się na ten późniejszy maraton? Albo – co w moim życiu miało może większe znaczenie – zrezygnować z treningów aikido na czas przygotowywania się do maratonów, bo wiem, że obu rzeczy fizycznie nie uciągnę? Priorytety. Skupienie się na tym, co najważniejsze.

Czytałam niedawno o polskiej himalaistce, która poszła w góry na wyprawę życia, zostawiając w domu malutką córeczkę. Zginęła. Córka powiedziała „dziś moją matkę odsądzano by od czci i wiary”. To prawda. Ale ujęła mnie akceptacja tej córki dla działań matki. Tak, biegacze są egoistami. Himalaiści są egoistami. Sportowcy są egoistami. I każdy, kto ma jakąś pasję. Pasja nie zostawia ci wielkiego wyboru i często skłania do robienia tego, co innym może się wydawać nieludzkie czy nie do przyjęcia.

Ostatnie, chyba najbardziej widoczne – to, co wyżej, czyli safe energy mode. Moje życie kilkanaście miesięcy temu przypominało rozłożony wachlarz. Mnóstwo ludzi, znajomych, dyskusji, wyrażania opinii, naprawiania stosunków, które zawsze się jakoś popsują, szukanie kompromisów. Człowiek się przy tym denerwuje, szaleją w nim emocje – a to kosztuje dużo energii. Powoli więc, zupełnie niezauważalnie dla siebie na początku zaczęłam składać ten wachlarz. Jeśli komuś coś we mnie kiedyś nie pasowało, szukałam rozwiązań. Teraz szybko analizuję – czy ta osoba jest dla mnie ważna? Czy coś wnosi do mojego życia, w jakiś sposób je rozwija, wzbogaca, ubarwia? Jeśli odpowiedź jest negatywna – won z tym. Nie staram się. Przestałam się przejmować tym, co inni o mnie myślą czy mówią. Szkoda energii. Tak samo szkoda energii na uprzejme zachowywanie milczenia, jeśli coś ci nie pasuje i nie gra. I tak, potraciłam kilku znajomych. Czy żałuję? Nie. Czas i energię poświęcaną im poświęcam na trening. Jestem mniej miła i uprzejma? C’est la vie!


środa, 8 stycznia 2014

Biegać zdrowo – czy tak się w ogóle da?


Od niedawna Polska przeżywa prawdziwy boom biegowy. Biegają wszyscy, niezależnie od wieku, płci i kondycji fizycznej. Nawet w moim zapyziałym rodzinnym miasteczku w tegoroczne święta podczas wigilijnej przebieżki spotkałam biegacza, a to już o czymś świadczy. Jednocześnie w ubiegłym roku podczas warszawskiego biegu młody (młodszy w każdym razie ode mnie) mężczyzna zmarł, co wywołało prawdziwą medialną nagonkę i serię opinii lekarzy i innych specjalistów, że to bieganie wcale nie jest takie zdrowe, jak to mówiono jeszcze miesiąc przed wypadkiem.

No to jest zdrowe czy nie?
 
 
Wszystkimi łapkami podpisuję się pod zdaniem, że każdy, kto chce biegać, powinien się przebadać. Tylko że…no właśnie. Raz, przed półmaratonem w Paryżu, chciałam to zrobić. Podczas tamtego biegu wymagano zaświadczenia lekarskiego, a nie tylko, tak jak w większości zawodów, oświadczenia biegacza. Cóż się okazało. Zwykły lekarz mnie nie przebada na okoliczność takiego biegu. Nawet mnie nie skieruje na badania. Odeśle mnie na poszukiwanie lekarza sportowego. Takowego znalazłam. Odmówił, twierdząc, że potrzebuję lekarza sportowego specjalizującego się w bieganiu (!!!). Taki w Małopolsce jest jeden. Oczywiście, za wizytę trzeba było zapłacić grube pieniądze. I wizytę wyznaczono mi…za trzy miesiące. Bieg był za dwa. Lekarz przyznał bez ogródek, że jest zawalony robotą dla klubów sportowych. W efekcie znalazłam znajomego konowała, który postawił pieczątkę w odpowiednim miejscu. Od tamtej pory bazuję na znajomych fizjoterapeuch i trenerach, których wiedza jest, na szczęście, dla mnie wystarczająca (już nie wspominam o tym, że przecież ja sama jakieś tam doświadczenie sportowe posiadam). Ale jeśli ktoś, kto zaczyna przygodę z bieganiem, chciałby ją zacząć zdrowo i jak bozia przykazała, polska służba zdrowia pokazuje mu palec. A biegać ludzie chcą, bo w tivi byle karaluch celebrycki trzaska triatlon, to przecież i oni mogą. Tylko że tivi nie pokazuje trenerów, pracujących nad wspomnianym celebrytą i często wielomiesięcznych przygotowań. A nie da się, po kilku lub nawet kilkunastu latach siedzenia na kanapie przed telewizorem z puszką piwa wstać i przebiec wyścigu. No nie da się, przy całym moim optymizmie, że chcieć to móc. To „móc” raczej wynika z jasno określonego celu, planu, jak do niego dojść i konsekwencji w realizacji planu, a nie działania na „hurrra”.
 
Jeśli więc wiemy, że na służbę zdrowia liczyć nie możemy, to co zrobić, żeby biegać zdrowo i bezpiecznie?
- jeśli zaczynamy przygodę z ruchem, mądrze by było zainwestować w trenera. Chociaż w kilka spotkań. Zwłaszcza jeśli mamy kłopoty z nadwagą, co oznacza kłopoty ze stawami i krążeniem. To i tak jest tańsze niż potem wizyty u lekarza. Trenera wybierzmy mądrze – popytajmy wśród jego podopiecznych, sprawdźmy, jakie ma kursy i kwalifikacje. To nic wstydliwego. Chodzi o nasze zdrowie.
- nie dawajmy się ponieść entuzjazmowi. Chcemy szybko, dużo, mocno, najlepiej natychmiast. W efekcie dorabiamy się kontuzji i zniechęcamy, a szkoda. Zaczynajmy powoli, od marszobiegów, niskiego tempa, krótkich dystansów. Jeden z moich kolegów, też biegających, powiedział, że lepiej stawiać sobie kilka mniejszych celów niż jeden duży. Łatwiej nam je osiągnąć, dzięki czemu mamy motywację.
- nie lekceważmy sygnałów własnego organizmu. Wbrew pozorom to, że coś nas zaczyna boleć, to dobrze.  To sygnał, że coś robimy nie tak – źle ćwiczymy lub czegoś nie robimy. Nie lekceważmy tego, ale nie przestawajmy się ruszać. Zmodyfikujmy trening. Najczęściej podczas biegania boli nas kręgosłup, zwłaszcza część lędźwiowa, kolana, ścięgna achillesa, piszczele. Pomóc nam może trener z doświadczeniem fizjoterapeutycznym lub fizjoterapeuta. Wiecie, że ja swojego pierwszego maratonu nie skończyłam? Wysunął mi się dysk na 25. kilometrze, uniemożliwiając dalszy bieg. Zdesperowana udałam się do swojego kolegi fizjoterapeuty i przez kilka miesięcy wykonywałam co godzina zadane ćwiczenia (zadzierając kieckę, zdejmując szpilki i padając na podłogę w swoim gabinecie), spałam i siedziałam w określony sposób. Efekt? W pięć miesięcy później przebiegłam maraton J Od tamtej pory regularnie ćwiczę mięśnie pleców. Zaczęło boleć kolano? No tak, lekceważyłam rozgrzewki i rozciąganie, odezwało się pasmo piszczelowo-biodrowe. Teraz trzeba skrócić dystanse i rozciągać, rozciągać…
- zainwestujmy w dobre buty. To chyba jedyny wymóg sprzętowy przy bieganiu, co do którego będę się upierać jak osioł. Dobre buty pozwolą ci uniknąć kłopotów ze stawami kolanowymi i biodrowymi, ze ścięgnami…Tak, to wydatek kilkuset złotych, nie ma co się oszukiwać, ale całą resztę możecie olać. I to samo – idźcie do specjalistycznych sklepów biegowych, a nie sieciówek, nawet związanych ze sportem, niekoniecznie też do sklepów firmowych. Profesjonalny sprzedawca zapyta was o rodzaj treningu, podłoże, dystans, wagę, sprawdzi rodzaj ustawienia stopy, czasem każe się przebiec na bieżni. Zapytajcie go, czy też biega, czy sprawdził obuwie, które wam poleca. To samo – nie wstydźcie się. A przy okazji może nawiążecie ciekawą znajomość.
I ostatnia rada – z głową wszystko trzeba robić, z głową! Nie szarżować, nie pomijać objawów, nie biegać za wszelką cenę jak boli, bo akurat macie start na ważnych zawodach. Czasem dla dużych celów trzeba poświęcić małe.
 

czwartek, 2 stycznia 2014

Czas podsumowań, czas planów



No i stary rok zakończony został X Krakowskim Biegiem Sylwestrowym – najsympatyczniejszą znaną mi imprezą biegową, gdzie zamiast bicia rekordów i robienia dobrych czasów liczy się przede wszystkim zabawa – dobre przebranie i fantazja. Tym samym zakończyłam rok, w którym przebiegłam  łącznie 1075 kilometrów. Jak się to rozłoży na 365 dni wcale nie wychodzi tak dużo, bo niecałe 3 km dziennie. To też dziennie niecałe 20 minut! I to powinno być odpowiedzią dla wszystkich tych, co narzekają, że nie mają czasu biegać. Nie wierzę, że nie znajdzie się codziennie ten kwadrans – cały problem z bieganiem tkwi więc w głowie!!! Ot, żeby zmusić się do wyjścia, zamiast ćwiczyć kciuk na pilocie. 

Fot. Jan Graczyński


A ja robię biegowe plany na 2014…Na pewno wśród nich jest maraton w Dębnie na początku kwietnia, ostatni, którego brakuje mi do zrobienia Korony Maratonów Polskich, no i 66 km we wrześniu w Krynicy. Szczególnie to drugie będzie wymagało ode mnie dużo pracy, bo muszę po pierwsze zwiększyć tygodniowy kilometraż i przestać się nareszcie opierdalać, a po drugie – trzeba zacząć biegać po górach. Logistycznie uciążliwe :-( Z inych planów już wiem, że w maju pobiegnę Cracovia Maraton, dwa tygodnie wcześniej półmaraton w Puszczy Niepołomickiej, a na drugą połowę roku zostawiam sobie krakowskie Trzy Kopce i – oczywiście – Bieg Sylwestrowy. Co będzie pomiędzy tymi datami nie mam bladego pojęcia, bo chcę zmieścić jeszcze zagraniczne seminaria i obozy aikido. Ciut dużo mi tych treningów biegowych i nie tylko wychodzi, bo przecież jeszcze trzeba się rozciągać, ćwiczyć wydolność (najlepszy dla mnie do tego jest spinning) i wzmacniać plecy (mój dysk ma tendencje do wysuwania się). Oczywiście, że wszystko się da, będzie to tylko wymagało dyscypliny, a to zawsze sprawiało mi kłopot. Na razie kombinuję z tabelkami w excelu, wpisując kiedy, co i gdzie. No i tych wszystkich aktywności pojawia mi się strasznie dużo, bo ok. 15 godzin tygodniowo. Jak sobie pomyślę, że w podstawówce na wu-efie to głównie zwalniałam się z ćwiczeń…
 
Ale, z drugiej strony, bardzo mnie to cieszy, że mam jeszcze energię i że mi się chce. W tym roku kończę 40 lat i wcale ale to wcale nie czuję się jak zramolała staruszka, chociaż wielu znajomych w moim wieku zaczyna się zachowywać tak, jakby przy 40-tce to człowiekowi nagle wyrastał balkonik. Nigdy nie zapomnę swojej koleżanki z liceum, która zadzwoniła do mnie w przeddzień mojego pierwszego maratonu i zaczęła narzekać, że my, w naszym wieku, to musimy już dbać o siebie, regularnie się badać, oszczędzać zdrowie…Ona np. postanowiła codziennie chodzić na 10-minutowy spacer,  tak nie za szybko, bo to jednak kości już nie te, a złamania w naszym wieku… Słuchałam tego, kompletnie osłupiała, kilka minut i wcale nie byłam pewna, czy mi się to nie śni. W końcu jej przerwałam „Ale o czym ty w ogóle mówisz? Ja jutro biegnę maraton!”. Nie odezwała się nigdy więcej.  A szkoda. Bo może bym ją przekonała, że człowiek ma tyle lat na ile się czuje? I że jeśli naprawdę chcesz biegać, to wiek nie ma znaczenia? Wystarczy tylko odpowiedni trening…
A może bym jej powiedziała, że kobiety w naszym wieku mają akurat szczyt możliwości jeżeli chodzi o wydolność organizmu? Zresztą – czy marzenia i cele mają być zależne od wieku? Zdecydowanie nie. 


Moje 40. Urodziny przypadają w weekend. I niech mnie dunder świśnie, jeżeli sobie nie pyknę jakiś zawodów tego dnia.